niedziela, 28 sierpnia 2011

PS przed wyborami, czyli SLD przed zmianami.

   Co prawda do wyborów Prezydenta Republiki we Francji pozostał niespełna rok [wybory odbędą się zapewne w dwóch turach: 22.04 i 6.05.2012 roku], tym niemniej kampania wyborcza w mniej lub bardziej oficjalny sposób jest już prowadzona. 
Partia Socjalistyczna, do niedawna jeszcze stawiająca na kandydaturę Dominique'a Strauss - Kahn'a, z oczywistych i powszechnie wiadomych powodów, zmuszona została do zrewidowania swoich priorytetów. W rezultacie P.S zdecydowała się na organizację prawyborów, w których uczestniczy 5-ciu kandydatów Socjalistów i Prezydent Partii Radykalnej Lewicy [le Parti Radical de gauche] - Jean - Michel Baylet.
Własnie zakończyły się trzydniowe debaty programowe, zorganizowane na Uniwersytecie La Rochelle, których celem była nie tylko prezentacja programu kandydatów, ich wzajemna debata i żywe spory doktrynalno - programowe, ale także - a może nawet przede wszystkim - aktywizacja bazy członkowskiej i wyborczej P.S.  
Bez względu na to, kto zostanie ostatecznie kandydatem socjalistów [za faworyta na dziś, uchodzą Francois Hollande i Martine Aubry], francuscy socjaliści bardzo umiejętnie konsolidują własny obóz polityczny, zapobiegając - póki co - jego wewnętrznej dekompozycji, a zarazem pokazując pełne spektrum postaw i programów oraz preferencji w aspekcie aksjologii.
Wydaje się, że pilną obserwację sposobu przygotowania i prowadzenia kampanii P.S we Francji, należy rekomendować Sojuszowi Lewicy Demokratycznej w Polsce, który - jak wszystko na to wskazuje - na skutek klasycznych błędów: fatalnej strategii wyborczej, braku umiejętności trafienia do elektoratu, braku realnego programu, braku silnego przywództwa, wreszcie rozgrywek wewnętrznych, walki frakcyjnej i motywowanej względami osobistymi rejterady części prominentnych członków do partii konkurencyjnych, a przynajmniej na ich listy wyborcze, z dużą dozą prawdopodobieństwa może zaliczyć klęskę wyborczą, czym będzie poparcie wyborcze nie przekraczające 10% oddanych głosów. To będzie klęska, nawet jeżeli zapewni Sojuszowi miejsce w koalicji wyborczej, ponieważ formacja ta zostanie sprowadzona do roli wyłącznie żyranta procesu rządzenia.
Przed tegorocznymi wyborami parlamentarnymi pewnie niewiele da się już zmienić, z uwagi na  krótki horyzont czasowy. Tak definiowana porażka wyborcza, powinna jednak stymulować w Sojuszu proces wymiany kierownictwa partii po to, aby przygotować niezbędną rewizję programową, oraz stworzyć zręby do odbudowy polskiej lewicy. 
Lewica w Polsce jest potrzebna, z powodów politycznych, społecznych, ideologicznych i historycznych. Musi to być jednak lewica nowoczesna, lewica z konceptem politycznym nie zasadzającym się na nieodpowiedzialnym populiźmie, czego dowodem kolejne obietnice wyborcze, ale zorientowana na polityczne centrum i stale wrażliwa społecznie.
Lewicowość nie może oznaczać wyłącznie modernizmu w sferze obyczajowej i poparcia dla mniejszości seksualnych, antyklerykalizmu - zwłaszcza w katolickiej Polsce [winna to być raczej indyferentność religijna], orientacji na klasyczną, egalitarną redystrybucję dochodu narodowego.
Lewica, w tym lewica polska zawsze dysponowała solidnym, ponad przeciętnym zapleczem intelektualnym. To swoisty absolut we współczesnej Francji. Co się stało z zapleczem intelektualnym SLD. Dlaczego jego głos nie jest słyszalny, a śmiem  twierdzić że jest bagatelizowany?
Mam nieodparte wrażenie, że polska lewica po tych wyborach będzie potrzebowała swojego Mitterrand'a, który na drodze organicznej odbudowy, modernizacji doktryny społeczno - politycznej, ewolucyjnej zmiany strategii, dokona jej renesansu w znaczeniu programowym i atrakcyjności społecznej.
Póki co patrzy i uczmy się od Partii Socjalistycznej, jak winna funkcjonować nowoczesna, zróżnicowana wewnętrznie, europejska lewica.   

środa, 24 sierpnia 2011

Kobieta wpływowa nie musi korzystać ze wsparcia parytetu

     Dzisiejsze wydanie "Le Figaro" przynosi omówienie rankingu najpotężniejszych, najbardziej wpływowych kobiet świata, zamieszczonego w Magazynie "Forbes".
Za najpotężniejszą kobietę świata, uznano po raz 4 - ty w ciągu ostatnich 5 - ciu lat Panią Kanclerz RFN Angelę Merkel, przed Sekretarzem Stanu USA, Panią Hilary Clinton i Prezydentem Brazylii, Panią Dilmą Rousself.
Interesująca jest charakterystyka socjologiczna pierwszej setki "najmocniejszych" kobiet świata:
Średnia wieku to 54 lata, przy czym rozpiętość wiekowa to 25 - 85 lat. 
Panie te kontrolują bezpośednio 30 mld USD kapitału, 8 spośród nich to szefowie państw, a 29 szefowie generalni przedsiębiorstw.
Francja w pierwszej setce reprezentowana jest tylko przez dwie Panie: Szefa MFW Panią Christine Lagarde [9 miejsce] i PDG największego francuskiego koncernu ubezpieczeniowego AXA, Panią Dominique Seneguier [98 miejsce]. Dla porządku rzeczy trzeba dodać, że w pierwszej setce nie ma żadnej Polki.
Dlaczego o tym wspominam?
Po pierwsze z uwagi na rozpoczętą w Europie dyskusję o instytucji partytetu już nie tylko w polityce, ale i w biznesie [biurokratom europejskim przyszła do głowy koncepcja prawnego uregulowania składu zarządów spółek przedsiębiorstw, z uwzględnieniem instytucji parytetu]. Lista "Forbes'a" dobitnie pokazuje i udawadnia, że administracyjna, a nawet prawna ingerencja nie jest wcale potrzebna, że kobiety radzą sobie znakomicie w polityce i w biznesie, bez wsparcia mechanizmów parytetu.
Po drugie, z pozoru może szokować niski udział Francuzek w czołowej setce. Wcale nie jest wykluczone, że może to ulec zmianie w toku przyszłorocznych wyborów prezydenckich we Francji. Jestem pewien, że gdyby je wygrała kobieta [po raz pierwszy w historii!!], bez wątpienia znalazła by się jeżeli nie na szczycie, to w czołowej 3 rankingu.
Ranking ten jednoznacznie potwierdza, że kobiety znakomicie znajdują się na konkurencyjnym rynku światowym, zarówno w odniesieniu do polityki, jak i biznesu, potrafiąc zyskać społeczne poparcie, uznanie i wysoką renomę. Trudno zatem uznać za zasadne i potrzebne wprowadzanie w tej dziedzinie kolejnych regulacji, mechanizmów korygujących w postaci instytucji parytetu, bo po co? 

niedziela, 21 sierpnia 2011

Polityczne transfery - czyli jak wmówić wyborcom ideową bezinteresowność

   Dzisiejszy dzień przynosi w Polsce kolejną odsłonę politycznego spektaklu w postaci następnych transferów politycznych. Oczywiście zupełnie przypadkowo, w dniu konwencji wyborczej lewicy [SLD], na godzinę przed jej rozpoczęciem, na konferencji prasowej, Platforma Obywatelska ogłasza przyjęcie w swoje szeregi, a minimum umieszczenie na swoich listach wyborczych, kolejnych prominentnych polityków lewicowych, w tym byłego [w latach 1995 - 1997] Ministra Spraw Zagranicznych RP, z rekomendacji SLD.   
Zadziwiająca metamorfoza. Przejście z partii socjaldemokratycznej do liberalnej, z jednoczesną próbą wmówienia elektoratowi, że jest to naturalna, uzasadniona kolej rzeczy, w oparciu o rzekomo wspólną aksjologię. Co prawda jest to zgodne ze słynnym powiedzeniem Georgesa Clemenceau: "[...]Kto za młodu nie był socjalistą, ten na starość będzie łajdakiem[...]", niemniej trudno nie odnieść wrażenia, że jest to po prostu skrywana pod pięknymi frazesami prywata, niż faktyczny, rzeczywisty proces dojrzewania i ewolucji postaw politycznych. Trzeba dużej naiwności, aby nie zakładać właściwego odbioru takich zachowań przez wyborców.
O ile rozumiem, choć nie podzielam i nie akceptuję motywacji "skoczków", dla których trwałe funkcjonowanie w życiu publicznym jest istotą egzystencji, jest działaniem determinowanym chęcią zachowania poziomu życia i dotychczasowych przywilejów, zwłaszcza w sytuacji marginalizacji przez oligarchię partyjną dotychczasowej formacji - "żywicielki" - SLD [czego wyrazem niskie miejsce na liście wyborczej], o tyle zachowanie Platformy to dla mnie przejaw samobójstwa, zwłaszcza wobec własnego elektoratu.   
Platforma jest na najlepszej drodze do budowy nowego, znanego z polskiej historii Frontu Jedności Narodu. Do pełnego sukcesu brakuje jeszcze przywołania sztandarowego hasła tej kadłubowej formacji - "głosujemy bez skreśleń".
Najpierw Platforma przyjęła skoczków z PJN, którzy - jak w iluminacji - ujrzeli nagle i niespodziewanie w partii jedyne źródła krynicy dobra, prawdy i skuteczności w pracy dla Polski. Teraz nasila się adekwatny proces w stosunku do polityków utożsamianych dotąd z lewicą. Trzeba zadać sobie i politykom P.O. proste pytanie: gdzie leży  granica cynizmu? 
Ten egzotyczny synkretyzm rodzajowy, pragmatyczny relatywizm, być może zapewni zwycięstwo wyborcze w większej skali, ale zarazem zagrozi w przyszłości spoistości partii i będzie zarzewiem tendencji odśrodkowych. Taki wielobarwny peleton dobranych ad hoc polityków, rozsadzi po prostu PO w przyszłości.
Na jeszcze jeden element warto zwrócić uwagę. Dekompozycja polskiego systemu partyjnego w takim wymiarze, może zagrozić wiarygodności samej Platformy. Działania te są po prostu coraz mniej rozumiane i akceptowane przez twardy elektorat partii. Liberalne nawrócenia nie mogą mieć przecież tak masowego i skoncentrowanego w czasie charakteru. To przeczy wszelkim prawom, także logiki.
Oby koncepcja Platformy jako przystani wszystkich tych, którzy w zamian za atrakcyjne miejsce na liście  wyborczej, gotowi są do pojęcia próby odebrania głosów konkurencji, nie była prawdziwym niezamierzonym, acz skutecznym Koniem Trojańskim społeczeństwa obywatelskiego.
Największą karą dla Platformy może być w zaistniałej sytuacji frekwencja wyborcza. Jej elektorat może poczuć się manipulowany i zdradzony, w odpowiedzi podejmując decyzję o pozostaniu w domu. To byłoby działanie zabójcze z punktu widzenia interesów Platformy.
Polski słownik polityczny zaaprobował swego czasu wprowadzone przez ks. prof J. Tischnera pojęcie "Homo Sovietikus" i jego konotację. Czy przypadkiem nie nadszedł czas aby wprowadzić pojęcie Homo Ratio - Politicus [Człowiek Racjonalny Politycznie], którego wyróżnikiem jest zdolność do realnej oceny istoty zjawisk i zachowań politycznych, w oparciu o jasną aksjologię, rozumienie socjotechniki i daleko posunięta odporność na pozamerytoryczne działanie PiR, w okresie decyzji wyborczych?
Ktoś tu chyba zwariował. Na szczęście do wyborów jeszcze prawie dwa miesiące. Możemy wszyscy poddać się terapii odwykowej, której celem jest odzyskanie zdolności i umiejętności rozpoznania właściwych interesów społeczeństwa obywatelskiego, oraz ich seperowanie od interesów partiokracji. 
Zamiast podsumowania jeszcze jedno odwołanie do G. Clemenceau: "[...]Nigdy nie kłamiemy tyle, co przed wyborami, podczas wojny i na polowaniu[...]".             

czwartek, 18 sierpnia 2011

Nic nie trwa wiecznie - poza rozliczeniami z historią !!!

            Polskie media w ostatnich dniach obiegła sensacyjna informacja, że we Francji, w jednym z merostw, mimo wyroku sądowego, nadal eksponowany jest portret Marszałka Petaina, co odbierane jest jako bez mała gloria faszyzmu, a co najmniej jako świadome działanie zasługujące na zdecydowane negatywne reakcje.
Ponieważ zarówno my w Polsce, jak i znaczna część Francuzów, lubimy toczyć jałowe w istocie, emocjonalne spory, zmierzające do utrzymania lub "odgrzewania" historycznych podziałów, o ideologicznym w istocie podłożu, przeanalizujmy wzmiankowane zdarzenie i reakcje nań, jako klasyczne działanie z pobudek wynikających z prymatu "poprawności politycznej".
Zjawisko nie jest nowe i dotyczy historycznego, małego [600 stałych mieszkańców], przepięknego francuskiego miasteczka, o uzdrowiskowym charakterze: Goneville - sur - Mer, położonego w Normandii, w departamencie Calvados.
W miasteczku tym, zarządzanym od 2008 roku przez bezpartyjnego Mera, Pana Bernard'a Hoye, w siedzibie merostwa, znajduje się sala o historycznym charakterze [wykorzystywana obecnie jako Sala Ślubów], w której umieszczone są portrety wszystkich przywódców Francji, począwszy od 1871 roku [w sumie 23 portrety szefów państwa]. Sala ta i jej wystrój, traktowana jest z wielką atencją przez mieszkańców miasteczka, jako element tożsamości narodowej i historycznej edukacji.
Ekspozycja ta - powtórzmy raz jeszcze o historycznym charakterze - wzbudziła w 2009 roku zainteresowanie, a następnie oficjalny protest Ligi Przeciwko Rasizmowi i Antysemityzmowi [Licra - La Lique contre le racisme et l'antisemitysime], która skierowała sprawę na drogę sądową. Podłoże i przebieg sporu, oraz jego eskalację Mer przedstawił szczegółowo w wywiadzie dla "Le Post", z 13.01.2010 roku [wersja internetowa dostepna pod adresem www.lepost.fr/article/2010/01/83444_bernard-hoye-a-gonneville-sur-mer-on-ne-venere-pas-.petain.html.]
Sprawa zatem nie jest nowa, a mimo to traktowana jest jako sensacja.
Ustalmy zatem fakty jako punkt wyjścia do dalszych rozważań i postawienia wniosków.
Niezależnie od oceny i stosunku do Państwa Francuskiego ze stolicą w Vichy, którego symbolem jest Marszałek Petain, jest faktem bezspornym, że przejął on władzę we Francji w lipcu 1940 roku, w pełni legalnie, na mocy stosownej decyzji Zgromadzenia Narodowego, stając się sukcesorem III Republiki [dodajmy, że państwo to było uznawane przez wszystkie kraje świata, ze Stolicą Apostolską, USA i ZSRR]. Mimo negatywnej oceny, wyroku skazującego na śmierć za kolaborację z Niemcami w 1945 roku, zamienionego na dożywotnie więzienie, degradacji, Petain był legalnym szefem państwa, który będzie miał miejsce w historii i szeregu przywódców Francji. To dla wielu wstydliwy, ale fakt historyczny, który trudno podważać, choć można go próbować dyskredytować, dezawuować, jak i usprawiedliwiać. W tym sensie obecność portretu Marszałka wśród historycznych przywódców Francji jest jak najbardziej uzasadniona, logiczna, legalna, choć może być kontrowersyjna.     
O co zatem chodzi, w czym problem?
W tym aspekcie chodzi przede wszystkim o poprawność polityczną, o przekonanie że eksponowanie portretu Marszałka w miejscu publicznym, niezależnie od intencji twórców ekspozycji,  traktowane jest jako przejaw szczególnej atencji wobec Vichy, jako wręcz próba apologetyki okresu Vichy, za przyzwoleniem lokalnej, republikańskiej przecież władzy.
Oczywiście taka interpretacja jest możliwa i w demokracji istnieje pełne prawo do jej artykułowania. Nie jestem jednak pewien, że jest to zagadnienie, w którego rozstrzygnięcie winne angażować się organa państwa.
Wbrew pozorom, we współczesnej Polsce, mamy taki sam problem w odniesieniu do szeroko pojętej oceny okresu Polski Ludowej. Czy tego chcemy czy nie, jej ponad 44 letnie istnienie jest realnym faktem. Polska była legalnym państwem, uznawanym przez wspólnotę międzynarodową. Historyczni przywódcy tego państwa, ich dramatyczne wybory, dylematy, tragiczne życiorysy, jeszcze długo będą dzielić serca i umysły Polaków, czego symbolem tragizm postaci Generała Jaruzelskiego: dla jednych zdrajcy, dla drugich bohatera narodowego, bez którego osobistego zaangażowania nie byłoby dzisiejszej Polski. Generał Jaruzelski był jednak przywódcą kraju i trudno sobie wyobrazić cenzurę prewencyjną w aspekcie obecności jego życiorysu, czy portretu w miejscach i źródłach traktujących o naszej narodowej historii.  
W moim przekonaniu, zasadna dbałość o prawdę historyczną, o wychowanie młodego pokolenia, nie może przyjmować karykaturalnych rozmiarów i oznaczać powrotu cenzury, oraz bezwględnego prymatu poprawności politycznej. Kluczem do edukacji historycznej, do wychowania młodych pokoleń musi być rzetelny warsztat i merytoryczna informacja, bez apologetyki, ale także i bez ideologicznej demagogii i zacietrzewienia.
Rozstrzygniecie generacyjnych sporów historycznych, zostawmy historykom, czekając przy tym na pełne ujawnienie i otwarcie wszystkich archiwów, na bazie czego - to oczywiste - trzeba będzie napisać na nowo historię XX wieku.
Był czas, że bano się książek i fal radiowych, traktując je jako narzędzia w walce ideologicznej. Miałem i ciągle mam nadzieję, że to atrybuty niechlubnej przeszłości. Nie bójmy się w XXI wieku książek i portretów, nie ulegajmy ortodoksji poprawności politycznej, która nie zastąpi zdrowego rozsądku i racjonalnego myślenia. W epoce internetu, tym istotniejsze jest zaufanie do zbiorowej mądrości i dojrzałości obywatelskiej.
Poza wszystkim zaś, Europa, w tym Polska i Francja, mają wydaje się dziś zgoła inne problemy rzutujące zasadniczo na egzystencję narodów i ich przyszłość.
Stosunek do portretów i życiorysów, a szerzej stosunek do historii, nie może być determinowany przez percepcję zwycięzców, bez uwzględniania okoliczności i prawd historycznych. To byłaby daleko idąca manipulacja.              

środa, 17 sierpnia 2011

Co się stanie z Europą?

           O sprawach Europy pisałem już kilkakrotnie, z całą pewnością jednak temat ten jeszcze nie raz powróci.
Ostatnie spotkanie Kanclerz Niemiec A. Merkel i Prezydenta Francji N. Sarkozy, traktowane przez wielu komentatorów jak faktyczny początek urzeczywistnienia idei "Europy dwóch prędkości", daje asumpt do poważnych rozważań nad przyszłością Europy. 
Rzecz nie w tym, czy ogłoszona idea wspólnej polityki finansowej państw strefy Euro jest realistyczna, czy uda ją się skutecznie wdrożyć do praktyki europejskiej, czy istotnie odegra ona rolę stabilizatora sytuacji ekonomicznej, a przede wszystkim finansowej Europy. Problem ma zdaje się zgoła odmienny, bardziej złożony, a przede wszystkim poważniejszy charakter.
Punktem wyjścia musi być niestety bolesna konstatacja, że praktyka funkcjonowania Wspólnoty ostatnich lat, obnażyła bezlitośnie wszystkie słabości procesu zjednoczenia.
Podstawowym, kardynalnym błędem, grzechem pierworodnym było i jest zawężone rozumienie jedności europejskiej, jako wspólnoty ekonomicznej, czego symbolem wspólna waluta - Euro. Jej wprowadzeniu, monitorowaniu jej siły nabywczej, nie towarzyszyło wdrożenie i funkcjonowanie skutecznych mechanizmów kontrolnych, co stanowiło pole do istotnych nadużyć [casus Grecji]. Waluta wykreowana została do symbolu jedności, kontrola została zachowana w granicach narodowych. To nawet z logicznego punktu widzenia absurd i błąd w w wymiarze strategicznym.
Zbiurokratyzowane instytucje europejskie pochłonięte między innymi karykaturalnymi formami kodyfikacji przepisów prawa [symboliczna krzywizna banana, ostatnio idea parytetu w zarządach Spółek, choć przykłady tak rozumianej radosnej twórczości, można by mnożyć w  nieskończoność] nie zauważyły, że jedności europejskiej nie buduje, a zakładanych efektów synergii nie zapewni wyłącznie liberalizacja przepływu towarów i ludzi, ale także, a może nawet limituje jej powodzenie, ścisła koordynacja działań we wszystkich obszarach życia społecznego i politycznego.
Bazą sukcesu zjednoczonej Europy i źródłem zatrzymania postępującej jej dekadencji  w świecie, nie będzie bowiem wspólna waluta i wyłącznie kodyfikacja systemów prawnych. Podstawą tego sukcesu musi być wielowymiarowa jedność polityczna.
Mimo mojej estymy do Generała de Gaulle'a i jego koncepcji, oraz dorobku politycznego, nadszedł chyba czas kiedy trzeba w Europie postawić jasno sprawę, że formuła Europy Ojczyzn, konfederacji suwerennych państw narodowych, to anachronizm. Sukces Europy wymaga aby za priorytet uznać sprawę jej politycznej jedności, ze stopniowym ograniczaniem prerogatyw rządów narodowych, od ekonomiki, polityki zagranicznej i obronnej poczynając.
Jestem świadom kontrowersyjności powyżej tezy. Znam siłę narodowych partykularyzmów, oraz wagę nacjonalistycznych resentymentów. Jeżeli jednak istotnie - jako Europejczycy - chcemy uchronić kontynent przed degradacją i marginalizacją, przed dekadencją, musimy - trawersując nieco słynne słowa Prezydenta J. F. Kennedy' ego wypowiedziane w Berlinie, 26 - go czerwca 1963 roku [Ich bin ein Berliner - Jestem Berlińczykiem] - jasno mówić: Jestem Europejczykiem, a dopiero po tym Polakiem.
Współczesność, jej dramatyczne wyzwania w wymiarze zbiorowym i jednostkowym wymagają odejścia ode egoizmów narodowych, myślenia w kategoriach cywilizacji europejskiej, prawdziwej zjednoczonej Europy, świadomej rezygnacji z pryncypialnie i ortodoksyjnie pojmowanej suwerenności, na rzecz dobra wspólnego. Skoro w Europie mogli się pojednać i działają razem Niemcy z Francuzami, co ogranicza inne narody i nacje przed tym samym?
Jeżeli tej idei nie uda się urzeczywistnić, jeżeli nie zwycięży ta postawa i podejście, Europa nie ma najmniejszych szans, a przywołując raz jeszcze de Gaulle'a, trzeba przypomnieć jego słynne, oby nie prorocze słowa: Europę zjednoczą dopiero Chińczycy.
Świadom zagrożeń i determinizmów, dobrze identyfikując nasz narodowy interes, w przekonaniu, że przeobrażenia te będą procesem, a nie aktem, który jednak trzeba szybko zapoczątkować, trzeba już dziś jasno zadeklarować: jestem Europejczykiem. Równoległe trzeba rozpocząć gruntowną przebudowę europejskiej konstrukcji i instytucji, jednak od fundamentów i ścian nośnych, a nie dachu, którym jest Euro.  
        
    

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Afganistan w kampanii wyborczej

           Dziś 15 - go sierpnia 2011 roku, w Afganistanie zginął 74 żołnierz francuski, co stało się przyczynkiem do kolejnej publicznej dyskusji o celowości dalszego pobytu wojsk francuskich w Afganistanie, a precyzyjniej, określenia terminu zakończenia tej krwawej, tragicznej misji.
Potencjalna, poważna kandydatka w wyborach prezydenckich we Francji w 2012 roku, szefowa francuskich socjalistów [P.S], aktualnie także mer Lille - Martine Aubry [na marginesie Pani Aubry, to córka Jacques'a Delors'a, Przewodniczącego Komisji Europejskie w latach 1985 - 1994], złożyła bardzo poważną, konkretną deklarację w przedmiotowej sprawie. Oświadczyła mianowicie, że jeżeli wygra w przyszłorocznych wyborach prezydenckich, to już na szczycie NATO w Chicago [23/24.05.2012], ogłosi publicznie wycofanie wojsk francuskich z Afganistanu, najpóźniej do końca 2012 roku.
Może nadchodzące wybory parlamentarne w Polsce są dobrym czasem, aby kluczowe partie polityczne i ich przywódców zapytać otwarcie, w świetle jupiterów, co zamierzają zrobić w tej sprawie, w odniesieniu do polskiego kontyngentu wojskowego w Afganistanie, jaki przewidują konkretny kalendarz działań? Może Polscy decydenci winni mieć polityczną i cywilną odwagę stwierdzić, że w Afganistanie nadszedł czas na decyzje i działania polityczne, bo militarnie nie da się uregulować i zrealizować założonych celów? Stanowisko w tej sprawie, winno być także uwzględniane - moim zdaniem - w zachowaniach i decyzjach wyborczych Polaków, w październiku br. 
Rozumiem nasze zobowiązania sojusznicze i podzielam opinię, że w tej delikatnej i skomplikowanej materii, nasze stanowisko musi być wyważone i uwzględniać całokształt okoliczności. 
Z drugiej jednak strony czas na odważne decyzje i deklaracje także w tej kwestii. Problematyka ta jest tym bardziej istotna, biorąc pod uwagę nasz budżet i koszty udziału w wojnie afgańskiej [szacowane oficjalnie na 3 mld zł rocznie]. Jestem pewien, że środki te, ze znacznie większym pożytkiem można zagospodarować w kraju, choćby modernizując siły zbrojne, lub - co nas ośmiesza w świecie - kupując wreszcie samoloty dla VIP -ów.
Ile to już takich samolotów "przestrzelaliśmy" przez lata naszej obecności w Afganistanie?                    

środa, 10 sierpnia 2011

Luddyści - Anarchiści - Ekstremiści - Demoprofani?

        Wydarzenia ostatnich dni w Wlk. Brytanii, wymuszają zastanowienie się nad naturą oraz źródłem tych bulwersujących wydarzeń.
Nowożytna historia Europy, dobrze poznała naturę wszelkich ruchów kontestujących rzeczywistość społeczną, że wspomnę jedynie luddystów początku XIX wieku [o ironio zjawisko typowe brytyjskie], tj. przeciwników mechanizacji procesów produkcyjnych, oraz funkcjonujących przez ostatnie dwa wieki ze zmiennym natężeniem, wszelakiej proweniencji anarchistów i ekstremistów.
Ostatnie dekady, to nasilenie buntu przeciwko istniejącemu porządkowi społecznemu w wymiarze społecznym, ekonomicznym i politycznym. 
Do niedawna te pejoratywne zjawiska usiłowano tłumaczyć degradacją społeczną, wykluczeniem społecznym, wiązać z pokoleniowo dziedziczoną hierarchią wartości, utożsamiając ze środowiskami imigranckimi etc. Wydarzenie w Wlk. Brytanii, zmuszają do rewizji tych stereotypów, będących po części akceptowalną społecznie wymówką, drogą do unikania i przerzucania szerokiej, w tym politycznej odpowiedzialności za istniejący stan rzeczy.
Jak zatem nazwać tych, co wzniecają obecne burdy, zamieszki? Dla ich określenia za zasadne uważam stworzenie nowego terminu: Demoprofani.  
Jaki jest w moim rozumieniu zakres pojęciowy tego terminu?
Przede wszystkim,  Demoprofani, to ludzie z pełną świadomością wykorzystujący mechanizmy i instytucje demokratycznego państwa, które wzmaga ich poczucie bezkarności. Skoro bowiem współczesne europejskie systemy prawne sprzeciwiają się surowej penalizacji [czego symbolem rezygnacja z orzekania i wykonywania kary śmierci], na rzecz działań wychowawczo - profilaktycznych, prawo przestało odgrywać rolę czynnika odstraszania. Ludzie Ci chcą i dążą do maksymalnego korzystania z wszelkich praw i swobód obywatelskich, z pełnym priorytetem dla praw jednostki, bez poszanowania analogicznych praw innych jednostek i zbiorowości, a nawet ich kosztem.
Zachowania te charakteryzują już nie tylko ludzi z marginesu, absolutnie nie mogą być korelowane z kolorem skóry i religią. Demoprofanami są w przeważającej mierze przedstawicielami klas średnich, nierzadko nieźle wykształceni. Nie można też ich wiązać i szukać analogii z reprezentantami rewolty młodzieży końca lat 60 - tych [symbolem rewolucja 1968 roku we Francji], jak i lewackimi organizacjami [ucieleśnieniem Czerwone Brygady - Brigete Rose we Włoszech i Frakcja Czerwonej Armii - Rote Armee Fraktion w Niemczech] lat 70 - tych XX wieku. 
Demoprofani nie walczą z państwem, nie kierują się wysublimowaną, nawet egzotyczną ideologią, ich celem są maksymalne, szeroko pojęte korzyści własne z wykorzystaniem słabości państwa demokratycznego. Dziś to pozyskanie dóbr w wyniku kradzieży i rabunków sklepu, jutro celem może być poparcie każdej siły politycznej oferującej życie dostatnie i szczęśliwe, bez wkładu pracy własnej. 
Poza wymiernymi stratami materialnymi i niepokojami społecznymi, trzeba zwrócić uwagę jeszcze na dwa aspekty sprawy: 1]. rolę - dodajmy mimowolną i niezamierzoną - mediów elektronicznych w organizacji Demoprofanów, oraz w efekcie ich działań na 2]. dyskredytację demokracji.
Podstawowe niebezpieczeństwo wynikające z działań Demoprofanów, to dostarczenie argumentów przeciwnikom klasycznej demokracji, wsparcie wszelkich organizacji zmierzających do urzeczywistnienia idei silnego państwa w wymiarze wewnętrznym i w odniesieniu do ładu i porządku wewnętrznego.
Demoprofani powodują, że dodatkowy asumpt, wzmocnienie uzyskują wszelkie ugrupowania i nurty polityczne wzywające do ograniczenia demokracji, a szerokie kręgi społeczne - na bazie kolejnej fali strachu o swoje bezpieczeństwo, mogą w coraz większym stopniu odwracać się od idei społeczeństwa obywatelskiego, już i tak przechodzącej teoretyczny i praktyczny poważny kryzys.
Strzeżmy się zatem Demoprofanów. Tolerancja dla ich działań, to niechybnie przyzwolenie do anarchizacji życia publicznego, upadku społeczeństwa obywatelskiego.              
    
      
 

Świat na rozdrożu czy powrót do normalności?

     Kryzys finansowy obecnej dekady, nasilający się szczególnie obecnie po obniżeniu ratingu wiarygodności kredytowej USA, potęgowany kryzysem strefy Euro, znajdujący swój formalny wyraz między innymi w gwałtownej aprecjacji złota, lawinowym spadku indeksów giełdowych, ucieczce do walut względnie bezpiecznych [przede wszystkich franka szwajcarskiego - CHF], skłania przedstawicieli wielu środowisk do formułowania katastroficznych wizji.
W Polsce wymiar dramatu społecznego, z pogranicza histerii, przyjmuje wartość CHF, z uwagi na rolę tej waluty na polskim rynku kredytowym, głównie kredytów hipotecznych.
Czy reakcje te są zasadne?
Przede wszystkim - w wymiarze krajowym - obecne doświadczenie winno skłaniać potencjalnych kredytobiorców do bardziej racjonalnych zachowań, do refleksji nad celowością partycypacji w zorganizowanej spekulacji [za taką traktuję zaciąganie kredytów w walutach obcych], a przede wszystkim do bardziej wyważonych decyzji strategicznych, wśród których jednym z kanonów jest zaciąganie zobowiązań wyłącznie w walucie, w której uzyskuje się przychody.
Przez lata relatywnie "słabego franka", kredytobiorcy osiągali dodatkowe korzyści [pytanie czy zasłużone?], z tego tytułu. Dziś przychodzi wykupić ten weksel i - jakkolwiek źle by to nie zabrzmiało - państwo nie powinno interweniować w tej sprawie. Decyzje kredytowe były odpowiedzialnymi decyzjami tych, którzy te kredyty zaciągali, i to oni - nie zbiorowość [czytaj podatnik] - muszą niestety ponosić konsekwencje tych decyzji. W innym przypadku pokrzywdzeni są Ci, którzy zaciągali kredyty w złotych, płacąc istotnie wyższe oprocentowanie. Czy ktoś im to zrekompensuje? Odpowiedz jest oczywista.
Obecny kryzys winien także uruchomić mechanizm racjonalnych decyzji w obszarze kształtu szeroko pojętej konsumpcji, rozdętej przez ostatnie lata ponad wszelką miarę. Nie może być tak, że wszyscy mają domy o wysokim standardzie, dobrze wyposażone, nowe samochody, korzystają pełnymi garściami z życia. To przeczy wszelkiej logice, nie tylko w ekonomicznym aspekcie. Nie można - jako grupy społeczne - strategii całego życia opierać na odraczaniu regulowania zobowiązań i przyspieszania procesu konsumpcji. To po prostu całkowicie irracjonalne zachowanie.
W wymiarze globalnym, poza dyskusjami o nieuchronnych zmianach zachodzących na gospodarczej mapie świata, konieczne jest pytanie kto zarabia na obecnym kryzysie, a kto na nim traci. Spekulacje na dolarze amerykańskim są jakby łudząco podobne do analogicznych działań, którym swego czasu był poddany brytyjski funt. świat zna źródła i autora tej destabilizacji [1992 r. - Georges Soros]. Czy obecnie mamy do czynienia z próbą powtórki tego scenaruisza?
W końcu warto się zastanowić, czy aby Noam Chomsky, jeden z liderów ruchu Alterglobalistów nie miał chociaż części racji twierdząc, że mówienie współcześnie o liberalnym rynku, w sytuacji jego całkowitego zdominowania przez ponadnarodowe korporacje jest utopią. Korporacje bowiem - jego zdaniem - w istocie swojej są organizacjami totalitarnymi?
A może warto powrócić do koncepcji laureata Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii [1981], James'a Tobin' a [1918 - 2002], który postulował wprowadzenie podatku od spekulacji walutowych, jako nie generujących żadnej wartości we właściwym tego słowa znaczeniu?
Może nadszedł czas, aby poza permanentnym analizowaniem naszego konta w biurze maklerskim, stanu środków w OFE, rozważaniem kolejnych podróży zagranicznych i zakupów inwestycyjnych [o konsumpcyjnym wszakże charakterze: nowy dom, nowy samochód etc], zastanowić się po co my to wszystko robimy, kto na tym zyskuje, kto za to zapłaci i dlaczego nasze dzieci i wnuki. Może warto?

      
     

wtorek, 2 sierpnia 2011

Europa "dwóch prędkości" czy samobójstwo Europy?

            Ostatnio nasilają się pogłoski dotyczące implementacji znanych od dawna w formie koncepcyjnej planów podziału Unii Europejskiej na dwie części: Europę "strefy Euro" i pozostałe, nie posiadające wspólnej waluty kraje członkowskie. Formalnie podział ten sprowadzałby się do zróżnicowania poziomu i tempa integracji, oraz modyfikował mechanizmy decyzyjne obowiązujące dotychczas w Unii.
Moderatorami tych planów są rzekomo Francja i Niemcy, a personalnie inicjatywy w tej dziedzinie, wiąże się z Prezydentem Republiki Francuskiej N. Sarkozy i Przewodniczącym Rady Europejskiej Herman'em Van Rompuy [skądinąd nie wiadomo czy zasadnie].
Niezależnie od motywacji twórców, czy domniemanych autorów tej koncepcji, patrząc na przyszłość Europy nie z punktu widzenia nacechowanego polonocentryzmem, a przez pryzmat obiektywnych tendencji, w idei tej należy widzieć potencjalnie niebezpieczny precedens, który w istocie ostatecznie zdyskredytuje społecznie integrację, doprowadzając w konsekwencji do upadku idei zjednoczenia, czyli samobójstwa Europy.
Już dziś wielu Europejczykom, Europa i jej instytucje kojarzą się z przerostami biurokratycznymi, fasadowością instytucji i  absurdalnym ustawodawstwem [czego demagogicznym symbolem w Polsce są precyzyjne wymogi odnośnie parametrów banana, w aspekcie jego krzywizn]. Wielu z nas nie rozumie istoty zjednoczenia i nie widzi konieczności dalszej intensyfikacji integracji europejskiej.   
Hołdowanie wszelkim zasadom zmierzającym do formalnych i nieformalnych podziałów wewnątrz Unii, jest w istocie zaprzeczeniem kluczowych wartości stanowiących fundament zjednoczonej Europy, w tym idei solidarności europejskiej.
Poza "epicentrum" polityki Wspólnoty pozostawałyby nie tylko Polska, [to zresztą moim zdaniem jest najmniej istotny aspekt sprawy, a tragizowanie polskich elit politycznych w tym wymiarze, ma co najwyżej wymiar spektaklu na bazie bezpodstawnych snów o naszej narodowej potędze], ale przede wszystkim Wlk. Brytania, bez której trudno wyobrazić sobie zjednoczoną Europę, o innych krajach nie wspominając.
Czasami mam wrażenie, że zastygająca coraz bardziej w egoizmach narodowych Europa i jej liderzy [zarówno w aspekcie personalnym, jak i państwowym], w poczuciu samozadowolenia z tytułu budowy liberalnego wewnętrznie, Wspólnego Rynku [nominalnie najliczniejszego na świecie], nie rozumieją wyzwań które stoją przed nami Europejczykami.
Europa potrzebuje dziś nie podziału na prędkości, strefy, waluty, ale odpowiedzialnej, monitorowanej intensyfikacji integracji, na bazie śmiałego planu politycznego, jako jedynej drogi do zachowania tożsamości europejskiej, do zatrzymania wielowymiarowej dekadencji kontynentu.
Wszelkie "kombinowanie" o omówionym charakterze, jest w istocie antagonizowaniem Europy, które skończy się wpierw zatrzymaniem, a następnie anarchizacją procesu Zjednoczenia.
Jeżeli rzeczywiście celem kluczowych państw europejskich jest zatrzymanie procesu budowy jednego organizmu, po co robić to tak drogo? 
Wydawało się, że minęły już bezpowrotnie czasy obowiązywania koncepcji "równowagi europejskiej", dominacji określonej nacji czy państwowości, a wszelkie nacjonalistyczne resentymenty należy traktować jako przejaw co najwyżej niefrasobliwości, by nie powiedzieć nieodpowiedzialności politycznej. Rzeczywistość zdaje się budzić stare demony.
W Europie, mimo oczywistych problemów, zaniechań i zaniedbań, nie ma miejsca dla "Europy dwóch prędkości". Stawianie tej kwestii, może pomóc wygrać wybory na szczeblu narodowym, może odebrać cześć zwolenników partiom narodowym i to tylko koniunkturalnie, na krótki okres czasu. Nic więcej.
Zjednoczona Europa nie ma alternatywy. Jej alternatywą w aktualnym i przewidywalnym światowym układzie geopolitycznym i kształcie ekonomiki jest wyłącznie samobójstwo kontynentu