niedziela, 30 września 2012

"Nie" dla wyrzeczeń - nowa europejska mantra?

W Europie narasta społeczne rozgoryczenie, frustracja i sprzeciw wobec kolejnych mutacji aplikowanych programów oszczędnościowych. Przy czym - co nader symptomatyczne - nie dotyczy to wyłącznie krajów pogrążonych w strukturalnym kryzysie [Grecja, Portugalia, Hiszpania].
Zawrotną karierę robi pojęcie sprzeciwu wobec dalszych oszczędności i wyrzeczeń, także we Francji, która stała się w ostatnich dniach areną masowych wystąpień społecznych pod hasłem "Non l'austerite" ["Nie dla wyrzeczeń"].
Wyraźnie narasta niechęć nie tylko do polityki "zaciskania pasa", ale także dla uniwersalnych wartości liberalizmu: wolnego przepływu kapitału, mondializacji/globalizacji, wreszcie do instytucji europejskich, a nawet samej koncepcji jedności europejskiej.
Polska, sobotnia manifestacja w Warszawie, wpisuje się zatem w szerszy kontekst, jest elementem ogólnoeuropejskiego niezadowolenia. Istotną różnicą - ograniczając się do przykładu Francji - jest jednak reakcja władz politycznych na te wydarzenie.
We Francji rząd zadeklarował, że bolesny zmiany zostają wprowadzone na okres maksimum 2 lat, ogłaszając zarazem koncepcję "skromności budżetowej", która sprowadza się między innymi, do zamrożenia budżetów instytucji centralnych i 10% redukcji dodatków płacowych francuskich deputowanych. Nikt zarazem nie próbuje dyskredytować uczestników demonstracji i ich organizatorów.
W Polsce - póki co - koalicja rządowa podejmując i przejmując od opozycji zasady polityki inwektyw wobec adwersarzy politycznych, ogranicza się wyłącznie do dezawuowania koncepcji swoich przeciwników, nie prezentując kompleksowego, spójnego, osadzonego w ramach czasowych programu politycznego. Dodatkową okolicznością komplikującą sytuację społeczno - polityczną w Polsce, jest kwestia Tragedii Smoleńskiej, która staje się z wolna elementem dywersyfikacji politycznej, a zarazem integracji obozu władzy i znacznej części opozycji.
Wydaje się, że europejska klasa polityczna nie znalazła dotąd [zasadnym jest zarazem pytanie, czy w ogóle znajdzie?] remedium na naturalny sprzeciw szerokich warstw społecznych wobec de facto obniżenia dotychczasowego poziomu życia. Opór społeczny narasta tym bardziej, że zarazem widoczne jest coraz bardziej budzące społeczne rozgoryczenie rozwieranie się biegunów społecznego bogactwa, niska efektywność i społeczne zaangażowanie - z punktu widzenia interesów zbiorowości - ponadnarodowych koncernów i instytucji finansowych. Powszechnym dezyderatem staje się powrót do interwencjonizmu i aprecjacji państwa narodowego.
Sytej dotąd, bezpiecznej, pławiącej się w indywidualnej konsumpcji Europie Zachodniej, przychodzi się zmierzyć z największym bodaj wyzwaniem od czasów II wojny światowej. 
Co do sprzeciwu wobec wyrzeczeń, panuje - co zrozumiałe - społeczny consensus. Pytanie tylko co w zamian. Czy współczesne społeczeństwa europejskie znajdą rozwiązanie w ramach obowiązującego porządku prawnego, czy filary XX wiecznej demokracji wytrzymają wielokierunkową presję? A może jednak nieuchronnie nadchodzi czas radykalizmów, mniejsza o to czy prawicowych, czy lewicowych?               

           

poniedziałek, 24 września 2012

Gdy bezradność staje się obsesją.

We Francji, czołowa przedstawicielka Partii Socjalistycznej, poważna, potencjalna kandydatka na zastępcę mera Paryża w najbliższych wyborach samorządowych 2014 roku, Pani Anne Hidalgo oświadczyła wczoraj, że Front Narodowy nie jest partią porządku republikańskiego, że odpowiada definicji partii neonazistowskiej, a historycznie jej protoplaści, byli zwolennikami kolaboracji z nazistami. Na marginesie, takie oskarżenia we Francji - biorąc pod uwagę jej skomplikowaną historię - są dowodem skrajnej desperacji. 
Kierownictwo Frontu Narodowego zapowiedziało rzecz jasna skierowanie sprawy na drogę sądową.
W Polsce też często słyszymy, że ta, czy tamta partia, reprezentująca określone środowiska i związane z tym interesy oraz hołdująca odmiennej niż rządzący aksjologii, nie zasługuje na pełnoprawną obecność w życiu politycznym, uczestnictwo w dyskursie publicznym, a jej zwolennicy są obywatelami mniej dojrzałymi, o mniejszym wyrobieniu politycznym. By ograniczyć się do III Rzeczpospolitej, taki status i percepcję mieli wyborcy lewicy bezpośrednio po 1989 roku, potem elektorat Tymińskiego w wyborach prezydenckich 1990 roku [wypada przypomnieć, że uzyskał on poparcie ponad 3,6 mln Polaków, tj. 25,75% głosujących], wreszcie sympatycy Samoobrony, a obecnie admiratorzy Ruchu Palikota, SLD, a nawet PiS-u.
Zarówno w Polsce, jak i we Francji, jest to pokłosiem absurdalnego założenia rządzących, że naturalne podziały polityczne, mozaikę społecznych preferencji politycznych, opartych na wyraźnie ideologicznej podstawie, można zdeprecjonować, dowolnie reglamentować i kształtować, by nie powiedzieć manipulować nimi.
To absolutnie błędne założenie.
W istocie rzeczy rządzący mają w naturalny sposób większą możliwość dotarcia do serc i umysłów obywateli, choćby za sprawą nieskrępowanego dostępu i obecności w mediach. To poważna, czasami rozstrzygająca okoliczność, nie zapewniająca jednak uniwersalnego "rządu dusz".
Partie będące u władzy, zarówno w Polsce, jak i we Francji, zapominają o kluczowym założeniu obecnym w życiu politycznym od czasów klasyków marksizmu: to byt kształtuje świadomość. W konsekwencji osiągany przez nie poziom poparcia społecznego, perspektywy na przyszłość, są wprost proporcjonalne do obiektywnego i subiektywnego poczucia zadowolenia obywateli z szeroko rozumianego poziomu życia.
Zarówno w Polsce, jak i we Francji - niezależnie od istniejących różnic, jak choćby czas sprawowania władzy i swoboda jej wykonywania - coraz bardziej widoczna jest histeria i bezradność rządzących wobec obiektywnych trudności procesu rozwoju społecznego, zwłaszcza w warunkach kryzysu ekonomicznego, co w sposób bezpośredni przekłada się na stan nastrojów społecznych. Subiektywną przyczyną spadających notowań władzy publicznej jest niezadowalająca efektywność sprawowania władzy,  mała transparentność życia politycznego, wzmagana przez afery z udziałem oligarchii partyjnych.
Starą jak świat metodą uśmierzania własnego bólu przez rządzących i integrowania społeczeństwa wokół własnych celów, jest koncepcja poszukiwania wroga: zewnętrznego i wewnętrznego. We Francji tę rolę zaczyna odgrywać Front Narodowy, w Polsce zatomizowana póki co opozycja.
W tle tej manipulacji, o szczególnie wątłej podstawie merytorycznej, pobrzmiewa zasadnicze pytanie: czym jest demokracja, jaki jest zakres swobód obywatelskich?
Jeżeli prominentni przedstawiciele partii rządzących odmawiają legalnej opozycji, nierzadko o statusie parlamentarnym, prawa do uczestnictwa na równych prawach w życiu politycznym, uciekając się przy tym do retoryki z minionej epoki [vide argumentacja A. Hidalgo], musi stać się to przyczynkiem do dyskusji o demokratycznych pryncypiach. Jeżeli bowiem przyjąć za usprawiedliwioną i zasadną argumentację Pani Hidalgo, 18% Francuzów popierających Front Narodowy we Francji to kto? Naziści, faszyści, ludzie zmanipulowani, obywatele drugiej kategorii? Przecież to absurd!!!
Wytłumaczenie takich postaw przedstawicieli partii rządzących prezentowanych wobec opozycji jest prozaiczne. U źródeł takich zachowań, takiej agresji, podejmowanych działań, leży wynikająca z bezradności, rozpaczliwa, obsesyjna próba zdezawuowania przeciwnika politycznego. W porządku demokratycznym jest to jednak droga donikąd, skazana na porażkę. Jedyną wątpliwością jest horyzont czasowy wspomnianej klęski i jej rozmiary.       
Panie i Panowie politycy! Czas nie na romantyczne, demagogiczne, oratorskie popisy, a na pozytywistyczną pracę u podstaw. Po to zostaliście obdarzeni zaufaniem społecznym, które - na szczęście -  w demokracji po długim niestety okresie ochronnym [kadencja], może zostać odebrane. 
           
       

poniedziałek, 17 września 2012

Zmarł ojciec wielkiej dystrybucji: E. Leclerc.

We Francji zmarł dziś [17.09.2012 r.], w wieku 85 lat Edouard Leclerc - jedna z ikon wielkiej dystrybucji, twórca nowej formuły handlu, opartej na bezpośrednich relacjach z producentami, z pominięciem wszelkich ogniw pośrednich.
E. Leclerc urodzony 20.11.1926 roku, Bretończyk, pochodzący z licznej, katolickiej rodziny, miał być pierwotnie... księdzem katolickim. Po rezygnacji z nauki w seminarium, w 1949 roku, otworzył w rodzinnym Landerneau nowy, nieznany dotąd na rynku format sklepu - supermarket.
W 1964 roku powstał pierwszy hipermarket tej sieci.
W 1969 roku, na skutek rozłamu w Grupie E. Leclerc, powołano do życia najpierw firmę Ex, przemianowaną z czasem na znaną szeroko, także w Polsce, Grupę Intermarche/ Les Mousquetaires.
Od 2003 roku firmą E. Leclerc zarządza syn twórcy sieci: Michel Edouard Leclerc.
Na dziś przedsiębiorstwo generujące ponad 40 mld Euro przychodów, mające de facto charakter autonomicznej grupy zakupowej, liczy około 700 placówek handlowych [w samej Francji 686], z czego jedynie dwie lokalizacje: w Brest i oczywiście w historycznej kolebce firmy: Landerneau, należą do rodziny Leclerc.
Trudno nie zauważyć wkładu Edouarda Leclerc w organizację nowoczesnej struktury sprzedażowej, dominującej na dziś w krajobrazie handlowym Europy. Jeżeli Francja jest protoplastą organizacji współczesnego handlu w Europie, to E. Leclerc jest i pozostanie niewątpliwie pionierem w tej dziedzinie.
Hipermarketów i supermarketów można nie lubić, można wnosić wiele krytycznych uwag pod ich adresem, można podważać zasadność istnienia tej formuły organizacji handlu, obnażać nachalność marketingową, etc.  Nawet jednak dla przeciwników pozostaje poza sporem fakt, że wielka dystrybucja w zasadniczy sposób obniżyła poziom cen detalicznych, wymusiła kluczowe przeobrażenia po stronie producentów i dostawców, że była wielokrotnie w historii narzędziem i orężem walki z inflacją, uczyniła wreszcie zakupy zajęciem wygodniejszym i przyjemniejszym dla konsumentów.
Warto kupując w hipermarketach i supermarketach wiedzieć, że zasadnicze zmiany w organizacji europejskiego handlu nastąpiły na przestrzeni ostatnich 60 lat. Warto wiedzieć, że trudny do przecenienia wkład w ten proces wniósł skromny Bretończyk: Edouard Leclerc.    
    
   

piątek, 14 września 2012

Lewica jest Don Kichotem, a prawica Sancho Pansą?

Afery toczące polskie życie publiczne, o charakterze politycznym, gospodarczym, ale także moralno - obyczajowym - umiejętnie skądinąd eksponowane przez środki masowego przekazu - skutecznie tuszują, spychają na drugi plan i odwracają uwagę od coraz bardziej oczywistego klinczu polskiego systemu politycznego, stając się zarazem substytutem poważnej debaty publicznej o sprawach dla Polski i jej obywateli najważniejszych.
Jednym z istotniejszych - bynajmniej nie wyłącznie teoretycznie - tematów, jest pytanie o optymalny kształt polskiej demokracji, o polski system partyjny, a zwłaszcza o aktualność i adekwatność tradycyjnych podziałów: lewica - prawica.
Inspirującym przyczynkiem do takiej dyskusji, mogą być dwa artykuły, które ukazały się ostatnio [13.09.2012], we francuskim "Le Monde", autorstwa Florence Haegel: "Timide degel democratique" i Nicolas'a Truong'a: "La gauche, c'est Don Quichotte, et la droite, Sancho Panca". 
Uwagi autorów dotyczą rzecz jasna francuskiej rzeczywistości, ale - moim zdaniem - mają one walor uniwersalny, warto zatem zaadaptować je do naszych, polskich warunków.
Dla prof. renomowanej Science Po, F. Haegel - której obserwacje i wnioski odnoszą się zwłaszcza do francuskiej prawicy - współczesne partie wymagają zdecydowanej odnowy wewnętrznych zasad i procedur demokratycznych oraz zasadniczej zmiany kultury organizacji. Członkowie partii muszą - częstokroć wbrew woli i preferencjom oligarchii partyjnych - faktycznie uczestniczyć w życiu i wyborach strategicznych swoich formacji. W życiu wewnętrznym partii politycznych dominować powinny trzy priorytety: 1]. demokratycznej konkurencji [co w praktyce oznacza przyzwolenie dla funkcjonowania frakcji i akceptację wyboru lidera na drodze wewnętrznej, otwartej rywalizacji], 2]. permanentnej partycypacji [wysoki poziom aktywności i zaangażowania członków w życiu wewnętrznym partii, warunkiem  jej wiarygodności, ideowej tożsamości, a w konsekwencji sukcesu politycznego], wreszcie 3]. demokracji deliberatywnej [której zasadą jest nie tylko dbałość o podniesienie zaangażowania mas członkowskich w funkcjonowaniu partii, ale i atencja wobec form i charakteru tego uczestnictwa, z deprecjacją poprawności politycznej w wymiarze życia wewnętrznego i opacznie rozumianej jednolitości].
Bardziej kontrowersyjny charakter ma artykuł N. Truong'a, w którym rozwijana jest równie stara, co ciekawa teza - stereotyp: partie prawicy - formacje porządku, autorytetu, rodziny, religii, tradycji; partie lewicy - formacje zmiany, równości, braterstwa, postępu emancypacji. Zaskakująca jest jednak pointa artykułu: lewica jest Don Kichotem, prawica Sancho Pansą!!!. Jeżeli uzmysłowimy sobie charakterystykę wymienionych postaci: Don Kichot - błędny rycerz, człowiek czynu, zdolny do heroizmu, choć zarazem megaloman preferujący akcyjność nad pozytywistyczną pracę, Sancho Pansa - ucieleśnienie zdrowego rozsądku, zwolennik organicznego rozwoju z szacunkiem dla praw uniwersalnych, zarazem unikający skrajnych rozwiązań i pozbawiony determinacji, zarysowane nader plastyczne pole do dyskusji o prawicy i lewicy, jest tyle użyteczne, co dyskusyjne.
Czy w polskiej rzeczywistości zasadne jest stosowanie tej samej miary dla charakterystyki i etykietyzacji głównych podmiotów systemu partyjnego?
Instynktowna odpowiedź przecząca, budowana na bazie obserwacji polskiego życia politycznego, po głębszej refleksji staje się bardziej zniuansowana.
Polskie partie polityczne z powodów ideologiczno - doktrynalnych, ale także potrzeb dyktowanych bieżącą walką polityczną, z trudnością mieszczą się w schematach analizy i oceny. Jest to także konsekwencją świadomej ucieczki od etykietyzacji i naturalnym dążeniem do zwiększenia pola społecznego oddziaływania, znajdującego wyraz w budowaniu postaw i preferencji wyborczych, oraz w wynikach sondaży.
Polskie partie polityczne - ciągle dalekie od pragmatyzmu - zdominowane przez oligarchie partyjne, tkwią w ciasnych, statycznych, archaicznych podziałach społecznych, epatując jakże często hasłami programowymi stanowiącymi ewidentnie element przeszłości, miast przyszłości. Przywództwo polityczne w polskich formacjach powszechnie sprowadza się do pozycji lidera - omnibusa, nie tylko nie znoszącego sprzeciwu, akceptującego fasadowość i formalny charakter wewnątrzpartyjnej debaty, ale i preferującego aktorskie tricki nad rzetelną, merytoryczną, opcjonalną, czasami trudną debatę o partyjnej aksjologii i priorytetach, o drogach politycznej optymalizacji.                

niedziela, 9 września 2012

Gorąca jesień we Francji, a w Polsce jesień ostatniej szansy?

Wedle ostatnich sondaży [np. sondaż BVA dla "Le Parisien", opublikowany w internetowym wydaniu "L'Express" z 9.09.2012], już 6 - ciu na 10 - ciu Francuzów, nie jest zadowolonych z działalności Prezydenta Republiki F. Hollande'a. Prezydent coraz częściej wzywany jest do zasadniczej redefinicji celów.  Pamiętać przy tym trzeba o swoistym komforcie rządzenia francuskich socjalistów, którzy kontrolują wszystkie kluczowe ośrodki władzy [urząd prezydencki, Zgromadzenie Narodowe], mają zatem swobodę w realizacji swoich celów strategicznych. 
Poparcie Platformy Obywatelskiej w Polsce i jej lidera, a zarazem Premiera rządu, oscyluje wokół wartości uzyskiwanych przez F. Hollande'a we Francji. Platforma uzyskuje maksimum 40% poparcie, pozostając i tak niezmiennie liderem w polskim życiu politycznym.
Prezydent Hollande chce odzyskać zaufanie i inicjatywę polityczną na drodze reform zorientowanych na podtrzymanie poparcia warstw średnich i pracujących: program tworzenia nowych miejsc pracy, dolegliwe, progresywne opodatkowanie najbogatszych,  złagodzenie rygorów ustawy emerytalnej w aspekcie wieku emerytalnego [60 rok życia, przy 40 letnim okresie zatrudnienia].
Równocześnie w szeregach rządzącej Partii Socjalistycznej we Francji rozpoczyna się decydujący etap walki o sukcesję, po odchodzącej z kluczowej funkcji Przewodniczącej M. Aubry. Stopniowo zaczyna podnosić się z porażki wyborczej francuska prawica. Front Narodowy nie ukrywa, że jego najbliższym, strategicznym celem są wybory samorządowe 2014 roku, które stanowić będą niezbędne choćby z formalnego punktu widzenia podłoże, do próby sięgnięcia po władzę w kolejnej elekcji parlamentarnej i prezydenckiej.
W Polsce targanej aferami i coraz większymi antagonizmami,  zewsząd słyszymy o nowej, planowanej jeszcze na ten miesiąc ofensywie politycznej rządu pod hasłem "nowego expose". Równocześnie pojawiają się informacje o możliwości rekonstrukcji rządu, oraz wejścia do niego tak kontrowersyjnych postaci jak J. Kluzik - Rostkowska, co nie uważam bynajmniej za znak roztropności i dowód strategicznego myślenia ze strony liderów P.O [casus ministra Arłukowicza, winien być wystarczającą lekcją pokory]. 
Mając świadomość ograniczeń wynikających z uwarunkowań międzynarodowych, globalnego i obiektywnego charakteru kryzysu ekonomicznego, a także determinantów budżetowych Polski, zastanawiam się dlaczego Platforma nie decyduje się na naprawdę odważny ruch, na poważne, a nie medialne jedynie odzyskanie inicjatywy politycznej, ryzykowane zarazem, choć stanowiące w moim przekonaniu działanie ostatniej szansy dla tej formacji.
Analizując sytuację polityczną i socjologiczną w Polsce, w aktualnych uwarunkowaniach parlamentarnych, prawdopodobieństwo istotnej jakościowo zmiany w rządach obecnej koalicji, jest w mojej ocenie równe zeru. 
PSL - niezależnie od wątpliwych zmian na Kongresie tej formacji - pozostanie "wielkim hamulcowym" zmian reformatorskich, koncentrując swoją uwagę na ochronie interesów własnego elektoratu. Dla Platformy jest chyba od dawna jasne, że z PSL -em nie da się wdrożyć żadnych istotnych zmian, dynamizujących polską rzeczywistość, czyniących ja zarazem bardziej nowoczesną, transparentną i efektywną.
PiS podejmujący skądinąd interesującą próbę merytorycznego "uderzenia" w Platformę, nie posiada zdolności koalicyjnej, a wzajemne animozje między przywódcami partyjnymi, czynią rozmowę o "wielkiej koalicji" mało użytecznym marzycielstwem. Trudno także odpowiedzialnie założyć - biorąc zwłaszcza pod uwagę doświadczenia historyczne - że PiS uzyska status partii rządzącej samodzielnie w następnych wyborach. 
SLD nie potrafi odzyskać poparcia społecznego, a Ruch Palikota targany wewnętrznymi sprzecznościami i aspiracjami, dryfuje od partii reprezentującej interesy szeroko pojętych mniejszości, przez partię populistyczną, do partii liberalnej, sprzyjającej interesom prywatnych przedsiębiorców, tracąc relikty ledwie co stworzonych podstaw własnej tożsamości.
Jedynym poważnym zagrożeniem dla Platformy jest zapowiadana kampania polityczna związków zawodowych [zwłaszcza NSZZ "Solidarność"], które na bazie utraconego i zawiedzionego przez koalicję zaufania społecznego, spróbują zdynamizować sytuację polityczną w Polsce, tworząc podstawy instytucjonalne pod ewentualne przyszłe rządy z własnym udziałem, a minimum uzależnionych od własnego poparcia.
Zastanawiam się dlaczego liderzy Platformy - dodajmy coraz bardziej targanej interesami wewnętrznych frakcji - nie decydują się na uderzenie wyprzedzające. Dlaczego Platforma prezentując wpierw swoje dopracowane strategiczne priorytety, sama nie odwołuje się do woli wyborców. Dlaczego nie stawia sprawy bardzo jasno: w obecnym układzie politycznym nie jesteśmy w stanie efektywnie rządzić, z uwagi na ograniczenia rządu koalicyjnego. W konsekwencji decydujemy się na przedterminowe wybory, dla których alternatywą jest jedynie obecny marazm, lub rządy PiS. Jesteśmy gotowi i przygotowani wziąć całą odpowiedzialność za Polskę, nie jesteśmy jednak zainteresowani kontynuacją rządzenia w obecnym kształcie i układzie parlamentarnym. Nie rozumiem dlaczego Platforma nie aspiruje i oficjalnie nie zgłasza aspiracji francuskich socjalistów: warunkiem sprawności rządzenia jest efektywne posiadanie władzy. W polskich warunkach potrzebna jest rzeczywista większość parlamentarna i swoboda utworzenia samodzielnego, autorskiego rządu.  
To jest ryzykowna z punktu widzenia elit Platformy, ale zdaje się jedynie słuszna strategia. Platforma winna odwołać się do woli wyborców właśnie teraz, prezentując szczegółowy program, deklarując "nowe otwarcie". Jestem pewien, że polski wyborca zachowa się racjonalnie, a wynik wyborów albo da Platformie tytuł do dalszego rządzenia, względnie odsunie ją od władzy. 
Jeżeli P.O tego nie zrobi, z dużą dozą prawdopodobieństwa w najbliższych wyborach i tak utraci władzę, lub co najwyżej prolonguje ją na dotychczasowych zasadach, nie mogąc poszczycić się fenomenalnymi efektami okresu swego rządzenia, z wyjątkiem historycznego rekordu długości sprawowania samej władzy. To jednak wątpliwa kategoria liderowania. 
Przywództwo wymaga zdolności do przewidywania i podejmowania strategicznie odważnych decyzji. Zdaje się, że nadchodząca jesień jest dla Platformy w Polsce czasem ostatniej szansy.
Prezydent Hollande i francuscy socjaliści mają jeszcze trochę więcej czasu, choć też nie za wiele. Posiadają również  faktyczną, pełną władzę, co czyni ich sytuację wydatnie lepszą niż obecna Platformy w Polsce. Ich ocena w konsekwencji, dokonana przez Francuzów będzie zapewne bardziej surowa. To oczywiste i sprawiedliwe zarazem.
Zarówno Platforma w Polsce, jak i socjaliści we Francji muszą mieć świadomość, że socjotechnika i marketing polityczny, jedynie do czasu gwarantują sukcesy wyborcze i poparcie społeczne.
Stopień apatii społecznej, zniechęcenia niską sprawnością rządzenia oraz oburzenia patologiami władzy, może w efekcie końcowym naturalnie prowokować działania nie mieszczące się porządku demokratycznym. Niestety. Polityka kreowana i sprawowana na ulicy, z pewnością nie spełnia kryteriów, nie jest gwarantem demokracji.       
    
  

sobota, 8 września 2012

Dlaczego możemy odwołać burmistrza, a nie możemy odwołać parlamentu?

Życie polityczne współczesnych społeczeństw demokratycznych przebiega wedle reguł zależnych i wyznaczanych przez obowiązujący porządek prawny. To oczywiste. Zarazem jednak stopień dominacji partii politycznych w życiu publicznym, wzmacniany przez rozwiązania prawne dotyczące kształtu ordynacji wyborczej i zasad finansowania partii powoduje, że rola społeczeństw i jednostek sprowadzana jest coraz bardziej - jako konsekwencja dominującego klientelizmu i prymatu marketingu politycznego - do wyłącznie biernego, mimowolnego obserwowania poczynań polityków, z antraktem na kampanię wyborczą.
Jedną z ciekawych, a zarazem skutecznych form dowartościowania roli społeczeństwa w polityce, praktycznym przejawem większego upodmiotowienia, środkiem jego aktywizacji, są instytucje demokracji bezpośredniej [plebiscyty i referenda], której dobitnym, a jednocześnie efektywnym symbolem jest współczesna Szwajcaria.
Kwestia rzeczywistej kontroli politycznej społeczeństwa nad działaniem władzy politycznej powraca ze zdwojoną siłą w czasach kryzysowych, lub w okolicznościach nadzwyczajnych [szeroko pojęte afery,  demoralizacja władzy, odejście parlamentarnej reprezentacji partii politycznych od głoszonych zasad programowych etc.]. 
Powstaje zasadnicze, strategiczne pytanie o to, co może zrobić najwyższy suweren: naród, w sytuacji niezadowolenia z jakości rządzenia i stanowienia prawa przez wybranych legalnie i demokratycznie swoich reprezentantów? 
Najłatwiejsza i najprostsza, a zarazem brutalna odpowiedź w aktualnych realiach brzmi: demokratycznie nic nie może, może czekać do następnych wyborów.
Polski system prawny - by poprzestać na rodzimym gruncie - przewiduje i dopuszcza co prawda instytucję referendum, jego wynik, mimo wysokiego cenzusu ważności [50% frekwencja] nie jest jednak obligatoryjny, a jedynie opiniotwórczy dla decydentów i jego tematem - z mocy prawa - nie może być odwołanie najwyższych władz.
W polskim porządku konstytucyjnym, jest też miejsce dla inicjatywy ustawodawczej obywateli [warunkiem koniecznym 100 tys. podpisów], której przedmiotem również nie może być odwołanie najwyższych władz. Więcej, to Sejm decyduje czy nadać bieg inicjatywie ustawodawczej, mimo że jest zgłoszona przez wymagane gremium obywatelskie. Trudno zatem, aby w istniejących realiach był on sędzią we własnej sprawie.
Sejm może co prawda wspaniałomyślnie skrócić swoją kadencję, wymaga to jednak poparcia tej idei przez 2/3 stanu osobowego parlamentu, tj. 307 posłów. 
Skoro jednak ustawodawca przewidział tryb i zasady odwołania organów samorządowych, oraz wójtów gmin, burmistrzów i prezydentów miast, dlaczego nie przewidziano w konstytucji ścieżki odwołania Sejmu, Senatu i Prezydenta RP? Dlaczego nie przewidziano instytucji referendum w odniesieniu do tej problematyki, z wysokimi co prawda wymogami, ale jednak prawnie i praktycznie dostępnego? 
Dlaczego dla przykładu nie uznano, że prawo wystąpienia z inicjatywą w tym zakresie przysługuje minimum 20% reprezentacji posiadających czynne prawo wyborcze [w warunkach polskich czynne prawo wyborcze przysługuje ponad 16,8 mln obywateli, zatem wymagane minimum wynosiłoby 3,36 mln], a dla ważności referendum potrzebna jest 50% frekwencja? 
Dlaczego nie przyznano prawa do wystąpienia z wnioskiem o referendum grupie obywateli [np. minimum 500 tys.], ogólnopolskiej strukturze partyjnej reprezentowanej w parlamencie, lub ogólnopolskiej organizacji posiadającej osobowość prawną? Oczywiście wnioskodawcy na własny koszt i własnym staraniem, musieliby uzyskać wspomniane przykładowo ponad 3,3 mln podpisów, jako warunek sine qua non uruchomienia samej procedury.   
Kwestia ta nie jest wyłącznie teoretyzowaniem. Nie jest także praktycznym dowodem dążenia do anarchizacji życia publicznego. Wprost przeciwnie, wydaje się, że jest to przejaw autentycznej troski o dobro wspólne, bez względu na polityczne mody i opcje polityczne sprawujące aktualnie władzę, z wykluczeniem wszelkiego koniunkturalizmu.
Każda władza może zawieść zaufanie wyborcze, zarazem jednak brak prawnie dopuszczalnej drogi jej zmiany, otwiera pole dla radykalizmów. Świadomość rządzących, że społeczeństwo posiada realne instrumenty wypowiedzenia zaufania władzy i domagania się jej zmiany na drodze ponownych, demokratycznych wyborów, zmniejszałaby zapewne komfort rządzenia, a w konsekwencji sprzyjała szeroko pojętej optymalizacji. Może instytucjonalizacja omawianych rozwiązań przyczyniłaby się do wzrostu zainteresowania polityką, znacząco większej aktywności obywatelskiej, wpłynęłaby zbawiennie i pozytywnie na kulejącą powszechnie frekwencję wyborczą?  
Dodajmy, że poruszana kwestia nie dotyczy bynajmniej wyłącznie Polski, jest dziś uniwersalnym wyzwaniem społeczeństw demokratycznych. Czy i w tej sprawie nie warto zbudować ponadpartyjnego consensusu? 
            

niedziela, 2 września 2012

Mielizny demokracji

Nie tylko Polska wstrząsana jest aferami społeczno - politycznymi,  z udziałem przedstawicieli elit władzy. Nie jedynie w Polsce rośnie społeczny pesymizm i apatia. Choć niewielkie i marne w istocie to pocieszenie, także krajobraz polityczny współczesnej Francji ewoluuje niestety negatywnie.
Dziennik "Le Monde", w wydaniu internetowym z 1.09.20012 roku, w materiale pod znamiennym tytułem: "Le moral des Francais au plus bas pour un apres - presidentielle", omawia wyniki ankiety przeprowadzonej przez ośrodek badania opinii publicznej Infop, dotyczącej nastawienia Francuzów.
Aż 68% Francuzów określa samych siebie mianem pesymistów - co istotniejsze i nader symptomatyczne - jest to wynik tylko 2% lepszy od najgorszego w historii badań w tej dziedzinie we Francji, z lipca 2005 roku, kiedy wskaźnik społecznego pesymizmu osiągnął aż 70%.
Największy odsetek pesymistów występuje wśród osób powyżej 65 roku życia [74%], nieaktywnych zawodowo [72%] oraz rzemieślników i kupców [70%]. Największymi optymistami są pracujący [33%], w odniesieniu do których wskaźnik ten wzrósł od stycznia o 4%.
Równocześnie francuską scenę polityczną zaczyna ogarniać już nie tylko apatia obywateli, czego dowodem spadające systematycznie poparcie społeczne dla ledwie co wybranego nowego Prezydenta Republiki [tylko 54% Francuzów - stan na 25.08.2012], popiera F. Hollande'a. Francją zaczynają wstrząsać afery polityczne, czego najnowszym przejawem mianowane na szefa Publicznego Banku Inwestycyjnego [BPI - La Banque publique d'investissement], sztandarowego projektu wyborczego socjalistów, mającego w zamyśle stymulować koniunkturę we francuskiej gospodarce, Matthieu Pigasse, silnie powiązanego towarzysko i biznesowo, z elitą Partii Socjalistycznej. Publicznie padają zarzuty o oczywistym konflikcie interesów [elekt jest szefem filii francusko - amerykańskiego prywatnego banku Lazard], a nawet o kreowaniu "Republiki kolesi" [nominata łączą rozległe znakomite relacje i rozliczne interesy z czołówką liderów P.S].
Bez wątpienia w sensie społecznym, kończy się pobłażliwość i "okres ochronny" dla Prezydenta, będący efektem jego niedawnego wyboru na urząd. Francuzi wykazują coraz większe zniecierpliwienie, coraz mniejszą wyrozumiałość, narastające poirytowanie. Z jednej strony obietnice wyborcze, z drugiej pierwsze decyzje prezydenta [np. program oszczędnościowy], a przede wszystkim fakt posiadania pełnej władzy ustawodawczej i wykonawczej, na skutek przejęcia kontroli nad Zgromadzeniem Narodowym, istotnie podniosły aspiracje, oczekiwania, po prostu poprzeczkę oczekiwań społecznych wobec nowej władzy. Teraz nastawienia te ulegają bolesnej konfrontacji z rzeczywistością, po części z powodów obiektywnych [strukturalny charakter kryzysu ekonomicznego i jego zakres], ale negatywna ewolucja społecznych nastrojów, to także efekt błędów socjalistów i pojawiających się niestety wyraźnych symptomów arogancji władzy.
Władza polityczna nie ma odwagi powiedzieć obywatelom, że walka z kryzysem i jego negatywnymi skutkami to raczej horyzont czasowy dekad, a nie lat, zatem oczekiwanie na szybką, a zawłaszcza wyraźnie odczuwalną poprawę jest całkowicie bezzasadne.
Socjaliści mimo deklaracji i obietnic, wyraźnie zaczynają się wpisywać w tradycyjny nurt uprawiania polityki we Francji, traktując zmianę władzy i jej przejęcie w kategoriach wyłącznie walki klasycznych nurtów politycznych [lewica - prawica], bez zrozumienia, że czas uprawiania tak rozumianej polityki, należy już nieodwołalnie do przeszłości.
Jak to w życiu bywa, pesymizm jednych, staje się optymizmem drugich. W tym wypadku negatywna ewolucja nastrojów we Francji - jeżeli przyjmie względnie trwały charakter - wpłynie niewątpliwie korzystnie na notowania i społeczny odbiór Frontu Narodowego. Partia ta staje się z wolna jedynym, a zarazem ostatnim elementem nadziei Francuzów w ramach aktualnego systemu politycznego kraju. Argument o tym, że tylko ta formacja nie ponosiła dotąd odpowiedzialności za rządzenie, wespół z coraz bardziej przemawiającym do przeciętnego Francuza programem Frontu, czyni coraz bardziej prawdopodobnym scenariusz, w którym Front Narodowy sięga po władzę we Francji. 
We Francji - jak i w Polsce - wśród przedstawicieli elit politycznych dominuje przekonanie, że czas do nowych wyborów jest wystarczająco długi i odległy, aby odzyskać polityczny wigor i inicjatywę, wykazać się osiągnięciami, odwrócić niekorzystne z punktu widzenia aktualnie rządzących tendencje. Taki wariant jest wciąż jak najbardziej prawdopodobny, nie ma jednak zdolności do samo urzeczywistniania się. Wymaga odważnych, zdecydowanych działań ze strony rządzących, w warunkach stałej dbałości o reputację i transparentność.
Rządzącym politykom w Polsce i we Francji, zadedykować można z przekonaniem i trafnością, fragment starej, bo liczącej już minimum trzy dekady piosenki, ze słowami Jerzego Urbanowicza: "[...] Nie odkładaj do jutra tego, co masz zrobić dziś, może jutro nie udać się już nic. Gdy odłożysz do jutra to, co miałeś zrobić dziś, szczęście może zapukać w inne drzwi!!! [...]"