wtorek, 9 lipca 2013

Muzułmanie arbitrem francuskiej demokracji?

         W internetowym wydaniu "Le Figaro" z 8 lipca br., ukazał się interesujący materiał autorstwa A. Zennou, pod znamiennym tytułem: "Les musulmans de France votent a gauche". Podstawowa teza bogato udokumentowanego faktograficznie artykułu sprowadza się do stwierdzenia, że francuscy muzułmanie posiadający prawa wyborcze, wyraźnie preferują lewicę w swoich wyborach politycznych. Dość powiedzieć, że w ostatnich wyborach prezydenckich w 2012 roku, aż 86% muzułmanów poparło w drugiej turze F. Hollande'a, a jedynie 4% N. Sarkozy'ego. Na przestrzeni ostatnich lat zauważalna jest także jeszcze jedna tendencja: poparciem francuskich muzułmanów cieszy się zwłaszcza skrajna lewica, która na przestrzeni  okresu 2007 - 2012, podwoiła swoje poparcie społeczne wśród muzułmanów [z 10% do 21%]. 
Dla mnie znamienne znaczenie, o strategicznych konsekwencjach dla przyszłości demokracji francuskiej, ma jeszcze jeden fakt. Muzułmanie stanowią dziś 5% całości francuskiego elektoratu, ze stałą, wyraźną tendencją wzrostową. Jeżeli wielkość populacji muzułmańskiej posiadającą prawa wyborcze, skorelujemy z wynikami ostatnich wyborów prezydenckich [dla przypomnienia: F. Hollande uzyskał 51,6% poparcie, N. Sarkozy - 48,4%], to dystans dzielący oby kandydatów, symbolizujących podział Francji na prawicę i lewicę wynosi 3,2%. W rezultacie uprawnioną jest teza, o istotnej aprecjacji roli francuskich muzułmanów w życiu politycznym V Republiki.
Konstatacja ta ma bardzo poważne, praktyczne skutki.
Lewica - co nie może nikogo dziwić - z naturalnych powodów cieszy się estymą muzułmanów i odpowiednio prawica, z uwagi na uwarunkowania ideologiczno - programowe, skazana jest w tych środowiskach na względnie trwały ostracyzm. Wniosek ten, którego nie sposób bagatelizować, ma wymierne, negatywne skutki nie tylko dla tradycyjnej prawicy, ale zwłaszcza dla Frontu Narodowego, formacji o wielkich aspiracjach i rosnącym poparciu społecznym we Francji.
Kluczową kwestią staje się walka o frekwencję wyborczą, czym niższa, tym bardziej - z punktu znaczenia i wagi głosów muzułmanów - faworyzować ona będzie francuską lewicę. 
Wreszcie rosnąca rola muzułmanów we francuskim systemie politycznym, przy utrzymaniu tradycyjnego, bipolarnego rozbicia politycznego francuskiego społeczeństwa na prawicę i lewicę, o względnie równoważnych potencjałach, skutkować będzie wykreowaniem ich do roli naturalnego arbitra francuskiej demokracji. 

wtorek, 2 lipca 2013

Ameryka podsłuchuje Europę - de Gaulle miał jednak rację?

Europejskie media, od kilku dni - głównie za sprawą publikacji w "Der Spiegel" - odnoszą się do kwestii prawdopodobnego szpiegowania przez Stany Zjednoczone AP, europejskich sojuszników i instytucji Unii Europejskiej. Gorączkowa, bez mała histeryczna dyskusja, sprowadza się do formułowania wniosków o nadużyciu zaufania, kalania powstałych na bazie wspólnej tradycji, historii i więzów krwi relacji, podważeniu solidarności atlantyckiej, wreszcie o zagrożeniu dla planowanych wspólnych przedsięwzięć w przyszłości [przede wszystkim strefy wolnego handlu]. 
Emocje - jak w każdej płaszczyźnie są złym doradcą. Kwestię tą należy rozpatrywać pragmatycznie, wyłącznie w kategorii strategicznych pryncypiów i interesów.
Europa wiele zawdzięcza Ameryce, ale i Ameryka nie mniej Europie. Argumentem najczęściej podnoszonym przez Amerykanów, jest aspirowanie USA do roli "strażnika światowej demokracji", co znalazło wyraz między innymi w dwukrotnym udziale wojsk amerykańskich w największych konfliktach zbrojnych XX wieku. Nie podważając oczywistych faktów, warto przywołać w tym aspekcie słynną opinię Generała de Gaulle'a, wyrażoną wobec Eisenhower'a: "[...]W ciągu dwóch wojen światowych Stany Zjednoczone były sojusznikiem Francji i [...] Francja nie zapomina co zawdzięcza waszej pomocy. Ale nie zapomina i o tym, że podczas pierwszej wojny światowej pomoc tę otrzymała dopiero po trzech długich latach ciężkich zmagań, które omal nie zakończyły się jej zagładą, i że w czasie drugiej wojny światowej została zmiażdżona przed waszą interwencją [...]".
Tymczasem bilans wzajemnych strat i korzyści, zysków i ustępstw, jest istotnie bardziej zrównoważony. 
Europa, będąc de facto i de iure, największym na dziś na świecie jednolitym rynkiem, stanowiła oraz stanowić będzie dla USA atrakcyjny, bezpieczny, stabilny obszar inwestycyjny i łakomy kąsek w aspekcie rynku zbytu: mimo kryzysu ciągle zamożnych obywateli, z wysoką stopą życia i poziomem wydatków konsumenckich.
Zachodzące na naszych oczach i będące po części pokłosiem globalizacji "przebiegunowanie świata", pojawienie się nowych liderów gospodarczych w postaci Chin i Indii, zarówno Europie, jak i USA nie pozostawiają wyboru: wobec tych wyzwań - dodajmy istotnie odmiennych kulturowo - Zjednoczona Europa i Stany Zjednoczone, pod groźbą dekadencji, skazane są nieuchronnie na siebie. 
Zarazem jednak równie trwały co obszar interesów zbieżnych, będzie obszar interesów rozbieżnych między Europą, a USA, w wymiarze politycznym i gospodarczym. Co nader istotne równocześnie, rozbieżności te, wspomniane różnice interesów, muszą być traktowane nie w kategoriach sensacji, ale - wbrew zasadom poprawności politycznej - jako trwały element relacji, nie rzutujący na całokształt, nie uderzający w ich istotę. Unia Europejska i USA, nie tylko w formalno - prawnym sensie, pozostają odrębnymi podmiotami prawa międzynarodowego, mają zatem niezbywalne prawo do towarzyszących temu statusowi zachowań.
De Gaulle, z pewnością trafnie oceniał sytuację formułując pogląd, że "[...] duszą tych starych i dumnych narodów od czasu do czasu wstrząsał żal i nostalgia za dawną niezawisłością. Jednak korzyści i wygody płynące z hegemonii atlantyckiej w świecie, niezależenie od tego, co Stany Zjednoczone uważałyby za stosowne przedsiębrać, rychło przywracały je do subordynacji. Toteż nigdy nie zdarzało się, by jakikolwiek rząd należący do NATO zajął stanowisko odmienne od stanowiska Białego Domu. Jeżeli zastosowanie do Europy reżimu integracji spotkało się z taką przychylnością naszych partnerów, to zwłaszcza dlatego, że system bezojczyźniany, nie mogący posiadać własnej, w pełnym tego słowa znaczeniu, obrony ani polityki, siłą rzeczy zdawał się na to, co w zakresie i jednej i drugiej dyktowała mu Ameryka [...]" [Przywoływane cytaty za: Ch. de Gaulle, pamiętniki nadziei., Wyd.MON. Warszawa. 1974].
Mając powyższe na względzie, należy zapytać nie o to co robią wobec Europy Amerykanie. Stanowczo należy dociekać źródeł nadmiernej spolegliwości i zaniechań Europy, podległych jej instytucji i służb, wobec amerykańskiego partnera. Szanując i podziwiając dokonania "Wielkiego Brata", będąc lojalnym sojusznikiem, nie bądźmy zarazem bezkrytyczni. Róbmy po prostu swoje, dbając o interesy partykularne nie mniej niż o europejsko - amerykańskie. Uczciwie mówiąc, dbajmy o własne interesy bardziej.      
    

sobota, 15 czerwca 2013

Poglądy A. Finkielkraut - obraza, otrzeźwienie, czy nadzieja Europy?

W najnowszym [15-16.06.2013] Tygodniku "Plus Minus", stanowiącym dodatek do "Rzeczpospolitej", motywem przewodnim jest kwestia próby ekstrapolacji kształtu Europy za dwie dekady. Wśród zamieszczonych artykułów, szczególnie interesujący i inspirujący poznawczo - choć odbiegający od obowiązującego kanonu poprawności politycznej - jest artykuł autorstwa Alain'a Finkielkraut'a - "Apostazja Europy".
Alain Finkielkraut, to, francuski, współczesny, a przy tym niezmiernie kontrowersyjny filozof [urodzony w 1949 roku w Paryżu], przywiązany jednoznacznie do tradycyjnych ideałów V Republiki, zdecydowanie unikający przy tym etykietyzacji swojej postawy i poglądów. Autor wielu książek [w Polsce, najbardziej chyba znane to: "Zagubione człowieczeństwo", Wyd. PWN. 1999; "W imię innego. Antysemicka twarz lewicy", Wyd. SIC!. 2005; "Niewdzięczność", Wyd. SIC!. 2005, czy wreszcie "Serce rozumiejące", Wyd. UW. 2012], niezliczonych artykułów, esejów i felietonów, nie unikający publicznej debaty. Skomplikowany rodowód Finkielkraut, jest bliźniaczo podobny do losu nieżyjącego już francuskiego kardynała - Jean'a Marie Lustiger'a [1926 - 2007]. Rodzice kard. Lustiger'a to polscy, będzińscy Żydzi, którzy wyemigrowali do Francji na początku XX wieku [matka zginęła w Auchwitz]. Rodzice Alaina Finkielkraut'a to polscy Żydzi, którzy wyemigrowali do Francji z Warszawy, w latach 20 -tych XX wieku [ojciec był więźniem Auchwitz].
W przywoływanym artykule - będącym logiczną konsekwencją systemu aksjologicznego autora -  Finkielkraut formułuje i uzasadnia odważną tezę: dekadencka Europa, która wstydzi się swojej tożsamości, bezzasadnie i błędnie przekonana o uniwersalnej wyższości demokracji jako ustroju politycznego, słabnąca także w aspekcie demograficznym, przegra z wyzwaniem jakim stanowi imigracja islamska, jeżeli nie wprowadzi kontroli imigracji, nie sprowadzi imigrantów do roli mniejszości. Przegra, jeżeli nie wymusi na wyznawcach islamu odejścia od radykalizacji, przejęcia orientacji na pokojowe współistnienie z chrześcijaństwem.
Finkielkraut od dawna głosi tezę, że "[...] Europa od 1945 roku boi się własnych duchów [...]", zwraca uwagę na stojące i pogłębiające się niebezpieczeństwa dla cywilizacji Zachodu.
Punktem wyjścia jest dla niego trwałe przekonanie, że hedonizm i pragnienie dobrobytu stały się wyłącznym wyróżnikiem zachodniej demokracji. Podziela przy tym stanowisko Huntingtona zgodnie z którym, absolutyzowanie demokracji jest strategicznym błędem, a świat Zachodu winien zachowywać większą wstrzemięźliwość w sprawach innych cywilizacji, nie uzurpować sobie prawa interwencji w krajach innych kręgów kulturowych i hołdujących innym systemom wartości. Demokracja nie jest panaceum na wszystkie problemy współczesności, a świat zdecydowanie winien pozostać wielowymiarowy, wielobiegunowy i rzecz jasna wielocywilizacyjny.
Wielowątkowy dorobek A. Finkielkraut [warto dla przykładu zasygnalizować stosunek autora do Izraela i kwestii palestyńskiej, a szerzej współczesnego antysemityzmu], uderza erudycją i przejrzystością wywodu. Tytułem ilustracji, fragment wywiadu z filozofem, jaki zamieścił Tygodnik "Wprost" [Nr 31, 1-7.08.2011]: "[...] Proszę spojrzeć na Francję: wolno się tam powoływać na wszelką tożsamość - poza naszą tożsamością narodową, oskarżaną o wszelkie zbrodnie. Oczekuje się od Francji, by się wypatroszyła, wyzbyła siebie samej. By stała się opakowaniem, pojemnikiem bez zawartości, czyli bez cywilizacji francuskiej. Ma natomiast pomieścić wszelkie inne tożsamości, także - jeżeli nie zwłaszcza - te zewnętrzne [...]".
Z polskiej perspektywy, zagrożenie tożsamości europejskiej przez żywiołową emigrację islamską, niechętną integracji, a przy tym dogmatyczną, hermetyczną, agresywnie ekspansywną, pobrzmiewa póki co nieco egzotycznie. Warto jednak obserwować przebieg wzmiankowanych procesów w krajach "Starej Unii", warto bronić europejskiej tożsamości w innych obszarach i płaszczyznach. Warto także zapoznać się z poglądami Alain'a Finkielkraut'a, które na pewno nie zaszkodzą, a obudzą być może instynkt samozachowawczy Europejczyków, nie tylko w Polsce.
  

poniedziałek, 3 czerwca 2013

4 czerwca w Polsce - czas świętowania, czy także rachunku sumienia?

     Piątkowe [31.05.2013] wydanie internetowe "Le Monde", przynosi ciekawe rozważania historyka, profesora College de France, Emmanuel'a Le Roy Ladurie, zatytułowane: "Historia złego czasu" ["Histoire du mouvais temps"]. Autor znany - przynajmniej w Polsce - przede wszystkim z wydanej jeszcze w 1988 roku książki "Montaillou. Wioska heretyków 1294 - 1324" [Warszawa. PIW], podnosi kwestie relatywizmu ocen w historii, zastanawia się jak wyglądałaby historia, nie pisana przez współczesnych zwycięzców, beneficjentów globalizacji? Co miałby do powiedzenia, jaki byłby upubliczniony punkt widzenia pracownika najemnego na zachodzące na naszych oczach przeobrażenia?
To ciekawa, inspirująca i frapująca kwestia, także z polskiego punktu widzenia, choćby przez pryzmat przypadającej jutro: 4 czerwca, rocznicy historycznych wyborów parlamentarnych 1989 roku w Polsce.
Korzystając z owoców zmian systemowych w Polsce i  w Europie po 1989 roku, nie sposób nie widzieć, nie wolno zapomnieć, o ogromnym rachunku jaki zapłaciła cała Europa Wschodnia, a zwłaszcza Polska, o szeroko pojętych społecznych kosztach zmian systemowych. Nie wolno zapominać o kosztach wyrzeczeń, o nierównym dostępie i podziale dobrodziejstw oraz owoców zmian systemowych, o drastycznym wzroście zadłużenia zagranicznego i wewnętrznego, o patologiach prywatyzacji, wreszcie o bezrobociu.
W dzisiejszej Polsce ciągle jesteśmy porównywani do społeczeństw "Starej Unii", której doświadczenia, przebyta droga i forma organizacji, traktowane są bez mała jako swoisty wzorzec z Sevres. Czy zasadnie? Czy aby na pewno jest to przykład najbardziej efektywny, optymalny, godny blankietowego naśladowania? Polacy namawiani są dziś przez władze polityczne kraju do większej dbałości i troski, odpowiedzialności za swoje życie i przyszłość. Mają kupować polisy na życie, prywatne polisy zdrowotne gwarantujące dostęp do opieki zdrowotnej, sami oszczędzać na swoje emerytury, pod groźbą głodowego wymiary emerytur gwarantowanych przez państwo. Szkoda, że tym skądinąd słusznym apelom i wyzwaniom nie towarzyszy refleksja dotycząca siły nabywczej polskiego pracownika najemnego, poziomu zabezpieczenia społecznego w Polsce, wreszcie polityki ochrony państwa wobec pracujących. 
Warto w końcu zapytać, nie tylko w Polsce i we Francji, ale w całej Europie, czemu służy wywoływana dziś wojna ideologiczna, tak niszcząca resztki społecznej stabilności, dotycząca małżeństw tej samej płci i związanego z tym problemem ustawodawstwa, zwłaszcza w odniesieniu do prawa adopcji dzieci przez małżeństwa homoseksualne? Czy to jest rzeczywiście sztandarowy, nierozwiązany problem w hierarchii społecznych celów i wyzwań, czy raczej zasłona dymna, próba odwrócenia uwagi od bezsilności władzy politycznej wobec rzeczywistych dramatów społecznych?
Polska i Europa poza troską o tożsamość i walką z postępującą dekadencją Starego Kontynentu, potrzebują bez wątpienia nowej formuły solidaryzmu społecznego, zrozumienia, że trudne czasy to wyzwanie i próba dla wszystkich, nie tylko pracowników najemnych, także właścicieli kapitału. Czas i okoliczności wymagają świadomych wyborów i samoograniczania, w imię między innymi pokoju społecznego. Warto przywrócić właściwą konotację polskiego słowa symbolu: solidarności. 
  
  
      

środa, 22 maja 2013

Ożywczy krzyk rozpaczy? - czyli od Palacha do Venner'a

         Wczorajsze samobójstwo 78 letniego, urodzonego 16 kwietnia 1935 roku, francuskiego intelektualisty, pisarza i historyka Dominique Venner'a, dokonane w paryskiej katedrze Notre Dame, ma wymiar symboliczny. Szukając analogii - zachowując rzecz jasna proporcje - można go porównywać do próby samospalenia, podjętej przez czeskiego studenta filozofii i ekonomii politycznej - Jana Palacha, podjętej 16 stycznia 1969 roku, zakończonej śmiercią, trzy dni później: 19 stycznia tego roku.
Dlaczego?
Oba desperackie akty samobójcze były wyrazem protestu, krzykiem rozpaczy: młodego czeskiego studenta przeciwko inwazji wojsk Układu Warszawskiego na walczącą o suwerenność Czechosłowację i rezygnację oraz bierność społeczeństwa Czech i Słowacji wobec narzuconych rozwiązań politycznych, francuskiego, będącego u schyłku życia sympatyka prawicy narodowej, członka Jeune Nation, OAS, GRECE, na sankcjonowane prawnie we Francji małżeństwa homoseksualne, oraz palący problem imigracji "afro-magrebiańskiej". Dodajmy krzykiem i aktem świadomym, dogłębnie przemyślanym, ze świadomością skutków, także w wymiarze symbolicznym.
Samobójstwo Dominique Venner'a wpisuje się zarazem w ostry konflikt ideologiczny oraz aksjologiczny, który dotyka współczesne społeczeństwo francuskie, a jego polityczny rodowód i nieskrywane sympatie polityczne, konflikt ten zdecydowanie podsycają. To nie był czyn emocjonalny, a głęboko przemyślana manifestacja polityczna, podjęta z nadzieją obudzenia instynktu samozachowawczego Francuzów. Dowodem na to jest między innymi ostatni wpis na blogu samobójcy, pod znamiennym tytułem "Le manif du 26 mai et Heidegger", w którym nawołuje do aktywności obywatelskiej i szerokiego ruchu odmowy wobec małżeństw osób tej samej płci i wyzwań oraz konsekwencji imigracji afrykańskiej do Francji.
Do swojej decyzji D. Venner dojrzewał bardzo długo, pisząc o "francuskiej wiośnie", określając tym mianem tegoroczne, społeczne protesty we Francji, wobec polityki rządzącej lewicy, ale nade wszystko zawierając swoje symboliczne credo w 64 numerze, redagowanego przez siebie "La Nouvelle Revue d'Histoire" [jan. - fev. 2013]:

"[...] Śmierć może jawić się także jako wyzwolenie względem okoliczności nie do zniesienia i dyshonoru [..]"

D. Venner nie był niedojrzałym społecznie i emocjonalnie, zgorzkniałym i niespełnionym starcem. Ktoś, kto od zawsze był zaangażowany w ruch prawicy narodowej, wpierw w le Mouvement Jeune Nation [Ruch Młody Naród, z ideą drugiej "Rewolucji Narodowej"], następnie zaś w l'Organisation armee secrete [OAS - Organizacja Tajnej Armii, z programowym celem utrzymania Algierii w granicach Francji i walki z gaullizmem], jest z pewnością postacią kontrowersyjną, ale ideową i zdolną do osobistych poświeceń, nie stroniącą od ryzyka osobistego. Ktoś, kto był współzałożycielem le Groupement de Recherche et d'Etudes pour la Civilisation Europeenne [GRECE - Stowarzyszenie poszukiwań i Studiów nad Cywilizacją Europejską, z prymatem przyznanym sanacji cywilizacji europejskiej], z równą pewnością miał wiele do powiedzenia. A mimo to, zdecydował się na samobójczy krok.
Osobiście zawsze uważam, że dla Ojczyzny warto żyć, a nie umierać. Równocześnie jednak rozumiem i nie potępiam ani Jana Palacha, ani Dominique Venner'a. W skomplikowanym współczesnym świecie, zdominowanym przez prymat poprawności politycznej, pełnym niezrozumiałych kompromisów, w którym istnieją obszary swoistego terroru mniejszości nad większością, pojawia się kwestia wierności fundamentalnym zasadom. Niektórzy są przy tym gotowi poświęcić za te właśnie wartości, za ich prolongowanie w czasie oddać to co najcenniejsze: życie. Czy wolno ich za to potępiać?
Jan Palach kreowany przez komunistyczną propagandę na niezrównoważonego młodzieńca, dyskredytowany i deprecjonowany przez lata, w wolnych Czechach został uhonorowany najwyższymi splendorami, a jego czyn traktowany jest w kategoriach narodowego bohaterstwa. Jaki będzie w przyszłości stosunek Francji i Francuzów do desperackiego aktu D. Venner'a?          

poniedziałek, 6 maja 2013

Patriotyzm a rewizjonizm, czyli o relatywiźmie

Miniony długi weekend w Polsce, miałem okazję i niewątpliwą przyjemność, spędzić na Ukrainie, zwiedzając Lwów, a nade wszystko jego bliższe i dalsze okolice. Najbardziej co mnie uderzyło, to wcale nie wszechobecność materialnych dowodów polskości, polskiego rodowodu tych ziem, liczba spotykanych rodaków, zwiedzających z widocznym pietyzmem, emocjonalnym zaangażowaniem, ale i bólem w aspekcie stanu technicznego wielu zabytków, ziemię lwowską. Nie poczułem się także dotknięty - skądinąd genialnym pomysłem - podziemnej restauracji "Skrytka" we Lwowie, stylizowanej na schron S. Bandery, będącej w istocie dopracowaną w szczegółach apoteozą Ukraińskiej Powstańczej Armii.
Najbardziej doskwierała mi refleksja, która towarzyszy mi od lat, która we Lwowie uległa jedynie ugruntowaniu.
Nie jest naszą winą i wyborem, że Polska po II Wojnie została "przepchnięta" na Zachód, a w rezultacie pozbawiona dawnych wschodnich rubieży Rzeczypospolitej, uważanych za skarb narodowy, integralny element naszej materialnej i duchowej spuścizny oraz tradycji narodowej. Rekompensatą miały być Ziemie Zachodnie. To nie były nasze, polskie wybory. To były decyzje, na które - mimo niewątpliwych wojennych zasług i ogromnego rachunku krzywd i cierpień - nie mieliśmy najmniejszego wpływu.
Zarazem jednak musimy przyjąć do wiążącej wiadomości, że - co prawda z diametralnie różnych powodów [przecież to nie Polska wywołała wojnę i nie Polska była agresorem] - nasz dramat na Wschodzie, jest analogiczny do dramatu Niemców na Zachodzie.
Zasadnie oczekując zatem szacunku i atencji wobec naszej tradycji na Wschodzie, manifestując swoje przywiązanie do polskości tych ziem, tam ostentacyjnie szukając rodowodu i korzeni, określając ten proces mianem narodowej pamięci i zobowiązania, lekcją patriotyzmu, pozwólmy i akceptujmy analogiczne priorytety Niemców na naszych ziemiach zachodnich. Oni też mają prawo do tożsamości, do dbałości o materialne ślady swojej kultury, do troski o cmentarze. Nie nazywajmy tego rewizjonizmem, ale przejawem niemieckiego patriotyzmu, dbałości o narodowe dziedzictwo. To współczesny dowód politycznej i obywatelskiej, europejskiej dojrzałości, wymóg czasów w których żyjemy.      

Francuska i polska lewica - utrata zaufania, czy kryzys tożsamości?

Przywódca francuskiego Frontu Ludowego [le Front de gauche], francuskiej "lewicy lewicy": Jean Luc Melenchon, a zarazem koalicjant francuskiej Partii Socjalistycznej, afirmując ostatnio początek walki o VI Republikę we Francji oraz zgłaszając pryncypialny sprzeciw wobec rygoryzmu budżetowego i oszczędnościom [l'austerite], rozpoczyna w istocie licytację, wyścig z francuską opozycją, nade wszystko zaś z Frontem Narodowym. Celem tego wyścigu jest walka o "rząd dusz" nad coraz liczniejszym francuskim elektoratem niezadowolonych i sfrustrowanych nie tylko rządami lewicy, ale i niską efektywnością francuskiego systemu politycznego, zmęczonych rządami tradycyjnych francuskich partii politycznych. 
Frustracja zwolenników lewicy, jest nie tylko reakcją immanentną zachowaniom społeczeństwa francuskiego, cechuje nie tylko francuski elektorat lewicy. Widoczny odpływ zwolenników lewicy na rzecz bardziej wyrazistych formacji politycznych, wpisuje się w szerszy kontekst europejski, widoczny jest także w innych krajach Starego Kontynentu, w tym oczywiście w Polsce.
Zachowując rzecz jasna proporcje i pamiętając różnice [wspomnieć należy choćby o fakcie, że lewica we Francji niepodzielnie dzierży władzę, a w Polsce od prawie dekady pozostaje zmarginalizowana], spadające lawinowo zaufanie do lewicy we Francji i stabilne - choć niskie [nie przekraczające łącznie 15%] poparcie w Polsce, upoważnia do postawienia tezy, że mamy współcześnie do czynienia ze znacznie głębszym problemem jak tylko przejściowa utrata zaufania społecznego. To bez wątpienia znacznie bardziej złożony proces, uzasadniający tezę o kryzysie tożsamości europejskiej lewicy.
Lewica w Europie, ponosi konsekwencje swoich strategicznych wyborów i zaniechań ostatnich lat:
- będąc "akuszerem" zasadnego przyśpieszenia jedności europejskiej i opowiadając się jednoznacznie za procesem globalizacji, lewica ponosi zarazem współodpowiedzialność za negatywy tego procesu, z rosnącą etatyzacją państw narodowych, biurokratyzacją drogich w utrzymaniu i niewydolnych instytucji europejskich, za niedoszacowanie pejoratywów globalizacji na czele;
- blankietowa bez mała zgoda na swobodny przypływ  kapitału, poważnie usprawniła co prawda procesy gospodarcze, ale zarazem w istotny sposób przyczyniła się do zwiększenia suwerenności właścicieli kapitału, którzy w pogoni za maksymalizacją - często w istocie wirtualnych i spekulacyjnych zysków - zapomnieli o priorytetach i zobowiązaniach społecznych. Konsekwencją jest naruszenie społecznej równowagi i poczucia bezpieczeństwa szerokich mas społecznych, powszechne sprowadzenie roli pracobiorców do bezwolnych narzędzi w rękach wielkiego kapitału, co budzi coraz bardziej powszechny, społeczny sprzeciw;
- globalizacja i kryzys gospodarczy, uruchomił jeszcze jedną niebezpieczną praktykę: ryzyko gospodarcze właścicieli kapitału zostało sprowadzone wyłącznie do maksymalizacji zysków, negatywy i wszelkie koszty oraz straty stały się wyłącznie ryzykiem państwa, które - na koszt podatników - zmuszone zostało do daleko posuniętego interwencjonizmu państwowego, celem ratowania instytucji [głównie elementów systemu bankowego] i kluczowych podmiotów gospodarczych. Ta rażąca dysproporcja, bardzo wygodna z punktu widzenia kapitału, brak rozwiązań systemowych w tym względzie, to także kwestia współodpowiedzialności lewicy;
- formacje lewicowe nie zauważyły również i wyraźnie zbagatelizowały konsekwencje zasadniczych zmian w stratyfikacji społecznej, która nie tylko nie odpowiada już archaicznym na dziś kanonom społeczeństwa klasowego, ale i stawia nowe wyzwania, jakim jest choćby udział i znaczenie aparatu biurokratycznego państwa w strukturze społecznej, jako nie tylko podstawowego beneficjenta procesu etatyzacji Unii i państwa narodowych, ale i swoistego arbitra wyborów politycznych;
- lewica europejska nie zdołała wreszcie wypracować dopuszczalnych, a zarazem skutecznych mechanizmów ochrony rynku pracy, nie tylko przed skutkami procesów zmian technologicznych, ale i nie zawsze uczciwą konkurencją gospodarek państw trzecich, których przewaga konkurencyjna oparta jest na istotnie niższych kosztach pracy.
- wreszcie europejska lewica błędnie w moim przekonaniu uznała, że  nadszedł czas na nowe regulacje we wrażliwej sferze społeczno - obyczajowej, przyznając jej niczym nie usprawiedliwiony priorytet, kosztem zaniechania i w istocie deprecjonowania wartości fundamentalnych: bezpieczeństwa i spokoju społecznego, zapewnienia pracy, roli tradycyjnej rodziny i tożsamości.
W efekcie, na bazie obiektywnego kryzysu gospodarczego, ale i subiektywnych błędów i  zaniechań, europejska lewica nie tylko zawodzi społeczne nadzieje i oczekiwania, nie dysponuje także wiarygodnym, spójnym, pragmatycznym, pozbawionym ideologicznego zacięcia programem. Luka ta jest coraz skuteczniej zapełniania przez ruchy skrajne i prawicę narodową poszczególnych krajów. Coraz częściej podejmowana rozpaczliwa akcja odwrócenia niekorzystnych tendencji, nieudolna próba swoistej konwergencji socjologiczno - programowej i przejścia na pozycje prawicy narodowej lub populistów, to strategiczny błąd klasycznej lewicy, potęgowany przez niezasadne i niezrozumiałe próby dekompozycji organizacyjnej formacji lewicowych.
Lewica na dziś potrzebuje realizmu i odwagi, nowoczesności, ale nie zacietrzewiania i nieakceptowanej społecznie, szeroko rozumianej awangardy, pozytywistycznej pracy u podstaw, a nie ideologicznych, populistycznych, demagogicznych zaklęć. Lewica dla zwycięstwa potrzebuje profesjonalnego rozsądku, osadzonego w ramach demokratycznego porządku, w interesie większości, a nie eksperymentów.