sobota, 29 grudnia 2012

Podatkowa wojna we Francji - choć wolno, czy warto uderzać w najbogatszych?

Dzisiejsza decyzja Rady Konstytucyjnej we Francji w przedmiocie planowanego podniesienia opodatkowania najbogatszych Francuzów, niezgodna z przedłożeniem rządowym, to niewątpliwie porażka polityczna rządzących Francją socjalistów. To także z pewnością decyzja o politycznym podłożu, wpisująca się w aktualny stan wojny ideologicznej między francuską prawicą, a lewicą, o pryncypia, ale i o rząd dusz.
Kluczowe na dziś pytanie sprowadza się do zapewne budzącej kontrowersje i silne emocje społeczne tezy: czy warto było wychodzić z tą koncepcją w ogóle oraz czy - jeżeli dawać wiarę w pryncypialne stanowisko francuskiego rządu wyrażone dziś w komunikacie prasowym francuskiego premiera - czy warto dalej brnąć w tą sprawę, eksploatować ten konflikt.
Dla francuskiej lewicy "szczególny podatek solidarnościowy" ["contribution exceptionnelle de solidarite"], to jedno z kluczowych haseł tegorocznych kampanii wyborczych, to bez mała fundament, wyróżnik nowego, francuskiego ładu społecznego pod egidą P.S. Silną motywacją do stawiania tego dezyderatu była zarazem wynikająca z pobudek ideologicznych, ale i potrzeb bieżącej walki politycznej, chęć mobilizacji Francuzów i cementowania własnego, zróżnicowanego przecież wewnętrznie obozu politycznego. Pokusa była tym bardziej nie do odparcia, że jeszcze stosunkowo niedawno koncepcję tą popierała niewielka, ale jednak większość Francuzów.
Francuscy socjaliści i osobiście Prezydent Republiki, opierając się na własnej aksjologii, ale i badaniach opinii publicznej, zgodnie z prawem, na bazie posiadanej większości parlamentarnej i sprawowanego przez socjalistę urzędu Prezydenta, forsowali skutecznie ten dezyderat, do czasu dzisiejszej decyzji Rady Konstytucyjnej.
Lewica francuska miała i ma niewątpliwie prawo do stawiania i takiego formułowania tej kwestii, ma także pełny tytuł i swobodę do stanowienia prawa, będącego praktyczną realizacją tego celu. Pojawia się jednak strategiczne pytanie; czy choć wolno, to naprawdę warto uderzać w najbogatszych?
Sygnałem ostrzegawczym winien być społeczny rozkład poparcia dla tej inicjatywy. Jeszcze w połowie września br. [dane za: "Le Monde" z 15.09.2012], dotkliwe opodatkowanie najbogatszych popierało 89% zwolenników lewicy [najsilniej - poparcie na poziomie 95% - deklarowali zwolennicy Frontu Lewicy], ale tylko 76% Ekologów. Na drugim biegunie byli zwolennicy tradycyjnej prawicy [sympatycy UMP, w 76% byli przeciw tej inicjatywie]. Najbardziej zaskakująco rozkładało się poparcie dla 75% opodatkowania najbogatszych wśród zwolenników Frontu Narodowego [51% "za", 49% "przeciw"]. Taki rozkład poparcia potwierdzał, że kwestia ta dzieli Francuzów w równej mierze, co zamiar legalizacji małżeństw tej samej płci.
Stopniowo jednak słabło społeczne poparcie, na skutek dotarcia do świadomości społecznej prostego faktu, że najbogatsi poradzą sobie z nowym prawem za sprawą nie tylko alokacji kapitału, ale i zmiany miejsca zamieszkania, czy wręcz obywatelstwa. Ponieważ takich zamiarów nie kryli nie tylko najbogatsi, ale i najbardziej popularni, ludzie z pierwszych stron gazet, zapał i determinizm społeczny dla nowych regulacji, zaczął się wyraźnie osłabiać i racjonalizować.
Francuska lewica nie tylko nie wyciągnęła wniosków z niedawnej historii [słynne "reformy" lat 1981 - 1983, po przejęciu władzy przez socjalistów, sprowadzające się do nacjonalizacji, efektem czego była masowa ucieczka kapitału z Francji]. Nie nadano należytej wagi zagrożeniu dla proponowanych obecnie reform wynikających z globalizacji, swobody przepływu kapitału i ludzi. Wyraźnie zbagatelizowano okoliczność, że bogaci Francuzi mogą zignorować apele socjalistów, mając do dyspozycji bardzo szeroki wachlarz działań.
Wydaje się nadto, że nie doszacowano jeszcze jednego czynnika: faktu, że to bogaci dysponują kapitałem i ich potencjalna awersja do inwestowania w kraju, czy wręcz determinowana sytuacją skłonność do wycofania kapitału z Francji, może być trudnym wyzwaniem dla już i tak znajdującej się w poważnych problemach francuskiej ekonomiki i rodzimego rynku pracy.
W rezultacie realizacja znanego z historii prymatu polityki i ideologii nad ekonomiką - być może nawet szlachetna co do intencji - z pogwałceniem realiów społeczno - gospodarczych, w warunkach otwartego rynku i nie tylko rajów podatkowych, ale i krajów otwartych na napływ kapitału, może być w istocie działaniem dysfunkcjonalnym, by nie powiedzieć zabójczym.
Niewątpliwie kwestia opodatkowania najbogatszych, będzie jeszcze długo we Francji osnową gorących debat politycznych, osią podziałów społecznych. Nie podejmując się na dziś rozstrzygać kształtu ostatecznego finału, francuska lewica winna być wdzięczna Radzie Konstytucyjnej za jej obecny werdykt. Jej decyzja to nie tylko prolongata zamierzeń, to dodatkowy czas dla refleksji i rozważań nad priorytetami i polityczną strategią oraz konsekwencjami. To także możliwość ... odstąpienia od deklarowanych zamiarów, bez reputacyjnego szwanku. Przecież socjaliści bardzo chcieli inaczej rozłożyć koszty kryzysu społecznego, jednak na drodze stanęła im jak zawsze prawica, wykorzystując w walce oręż instytucji demokratycznych.   
    

   

czwartek, 27 grudnia 2012

Francja i Polska - nadchodzi czas wielkich, politycznych powrotów?

W Polsce i we Francji, nasilają się spekulacje na temat spodziewanych, a często także oczekiwanych, spektakularnych powrotów na ogólnokrajową scenę polityczną.
We Francji, coraz bardziej prawdopodobna jest polityczna reaktywacja jeszcze do niedawna Prezydenta Republiki Nicolas'a Sarkozy'ego. W Polsce mającego znacznie dłuższą absencję na ogólnopolskiej arenie politycznej, Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. 
Wspólnym mianownikiem sygnalizowanego zjawiska - poza wiekiem obu polityków [N. Sarkozy - rocznik 1954, A. Kwaśniewski - 1955], jest niewątpliwie społeczne zapotrzebowanie artykułowane przez własne, choć odmienne i wewnętrznie zróznicowane obozy polityczne.
Czy nowe projekty polityczne, utożsamiane przez wspomnianych polityków mają szanse powodzenia?
Niewątpliwie większe jest prawdopodobieństwo sukcesu i skutecznego powrotu Nicolas'a Sarozy'ego. Dlaczego? Ponieważ tradycyjna prawica cieszy się istotnym poparciem społecznym, a kluczowa formacja nurtu: Unia na Rzecz Ruchu Ludowego UMP [Union pour mouvement populaire], mimo przegranych wyborów prezydenckich i parlamentarnych w 2012 roku, konfliktów i gorszących opinię publiczną waśni wewnętrznych na tle sukcesji przywództwa po N. Sarkozym, pozostaje niekwestionowanym liderem prawicy. Jedyne realne zagrożenie to Front Narodowy, z którym - w zależności od rozwoju sytuacji społeczno - politycznej - możliwy jest sojusz wyborczy, taktycznie korzystny także dla samego Frontu [z uwagi na niekorzystny póki co dla lepenistów kształt francuskiej ordynacji wyborczej].  Sarkozy'emu i francuskiej prawicy obiektywnie sprzyja także kryzys ekonomiczny i w znacznej części obiektywna nieporadność, czy niemożność  implementacji działań przynoszących wymierne, odczuwalne skutki poprawy sytuacji przez przeciętnego Francuza. Ważnym czynnikiem jest też swoiste "przelicytowanie" socjalistów i osobiście urzędującego Prezydenta Republiki F. Hollande'a w trakcie tegorocznych kampanii wyborczych: socjaliści po prostu obiecali zbyt dużo i zbyt łatwo, ignorując obiektywny stan spraw publicznych i koszty oraz uwarunkowania reform. Skutkiem tej populistycznej w istocie ignorancji, jest rosnąca apatia i niezadowolenie społeczne we Francji, zmiana preferencji politycznych wielu Francuzów. Popularności francuskim socjalistom - zwłaszcza poza własnym obozem politycznym - nie przysparzają też podjęte działania reformatorskie w sferze społeczno - obyczajowej [zwłaszcza kwestia małżeństw osób tej samej płci] oraz fiskalnej [podniesienie podatków dla najbogatszych]. Efektem jest co prawda scementowanie własnej bazy politycznej, ale równocześnie polaryzacja francuskiej sceny politycznej i coraz bardziej widoczne społeczne tęsknoty za rządami prawicy. Prawica dysponuje też sprawdzonym, holistycznym programem politycznym, będącym realną alternatywą dla rządów lewicy.
Mając powyższe na względzie, renesans wpływów wyborczych prawicy we Francji jest wielce prawdopodobny, a skuteczny powrót N. Sarkozy'ego na kluczowe stanowiska państwowe [z preferencją dla urzędu Prezydenta Republiki],więcej niż wyobrażalny. Jedyną widoczną na dziś rafą, mogą być kłopoty prawne i ich konsekwencje dla N. Sarkozy'ego, dotyczące finansowania minionej kampanii prezydenckiej. 
Sytuacja polskiej lewicy i eks - Prezydenta A. Kwaśniewskiego, z pozoru jest bliźniaczo podobna. Polska, zużyta rządzeniem, skłócona wewnętrznie prawica, nie jest w stanie nie tylko skutecznie rządzić, ale brakuje jej akceptowalnej społecznie wizji rozwoju społeczo - politycznego rozwoju kraju. Okres ochronny ze strony środków masowego przekazu [właściwie odczytujących nastroje społeczne], dla rządzącej prawicy także wydaje się być definitywnie zakończony. Obiektywnie pogłębiającym się trudnościom gospodarczym, których symbolem jest spadek tempa wzrostu PKB i wzrost poziomu bezrobocia, towarzyszy rosnący sentyment dla minionych, dwóch kadencji prezydenckich A. Kwaśniewskiego, postrzeganych jako czas prosperity. Na tym jednak kończą się podobieństwa. Polska lewica jest nie tylko rozbita wewnętrznie w aspekcie organizacyjnym, pochłonięta przez animozje personalne, następujące wewnątrz niej ruchy kadrowe są społecznie niezrozumiałe i traktowane jako przejaw prywaty, a przede wszystkim brakuje jej spójnej wizji programowej. Naturalne pragnienie powrotu do rządzenia to jednak stanowczo za mało, aby realnie myśleć o przejęciu władzy. Bazy wyborczej do zwycięstwa w nadchodzących elekcjach, nie zbuduje się jedynie troską o szeroko pojęte mniejszości, walką z Kościołem, ani populistycznymi harcami w kluczowych kwestiach społecznych. Wymogiem chwili jest stworzenie racjonalnej oferty, zarazem strawnej dla szerokiego spectrum społecznego.  
Reasumując, nie kryjąc sympatii dla A. Kwaśniewskiego, analizując i szacując prawdopodobieństwo sukcesu sygnalizowanych projektów, zdecydowanie wyżej oceniam polityczny plan francuskiej prawicy. Polska lewica potrzebuje dojrzeć, pokonać "senioralną" chorobę pierwszeństwa i prawa sukcesji, ujednolicić ośrodki władzy, musi wreszcie zacząć myśleć kategoriami dobra wspólnego, a nie przedkładać nad nie partykularyzmy, a nade wszystko dookreślić programowo pojęcie "lewicy" w Polsce. Normalnej, dojrzałej, odpowiedzialnej, europejskiej XXI - wiecznej, a nie archaicznej, anarchicznej, a tym bardziej egzotycznej. 
             

niedziela, 23 grudnia 2012

Czy Apokalipsa może być rozłożona na raty?

Zapowiadany koniec świata z powoływaniem się na kalendarz Majów, okazał się nie pierwszym i pewnie nie ostatnim fiaskiem. Bez względu jednak, czy zbieżność rzekomego końca świata z Bożym Narodzeniem była przypadkowa, czy zamierzona, warto tej kwestii i refleksjom nad nią,  poświęcić nieco czasu właśnie w symbolicznym, świątecznym okresie. 
We Francji, nakładem paryskiego Wydawnictwa La Decouverte, ukazała się na dniach książka autorstwa B. Badie'go i A. Vidal'a, pod znamiennym tytułem: "La Cassure, l'etat du monde 2013", będąca pesymistyczną w istocie analizą stanu współczesności. Kluczowe parametry obecnej sytuacji to: powszechny upadek i dyskredytacja wszelkich autorytetów oraz negacja uniwersalnych wartości, kontestacja nie tylko legitymizacji władzy, demokracji, ale i stopniowa aprecjacja autorytaryzmu, społeczna tęsknota do silnej, sprawnej władzy, w opozycji do cynizmu i arogancji współczesnych elit rządzących. Zdaniem autorów książki istnieje społeczne zapotrzebowanie na bojowników politycznych, zdolnych do artykulacji i integracji  interesów, potrafiących przewodzić masom i realizować ich interesy.
W tym kontekście kluczowym problemem jest kwestia, próba odpowiedzi na pytanie: czy brak szacunku dla demokracji musi koniecznie oznaczać pojawienie się ruchów radykalnych o prawicowym charakterze? Czy przypadkiem beneficjentem obecnej skomplikowanej sytuacji w wielu krajach nie może w równej mierze być skrajna lewica, odwołująca się do znanych z historii idei nacjonalizacji, egalitaryzmu, odejścia od prymatu demokracji na rzecz dyktatury mas?      
Czy w tym rozumieniu rację mają ci, którzy twierdzą, że współczesne nam czasy noszą wszelkie znamiona przedsionka Apokalipsy?  Czy sama już wizja kolejnego, rewolucyjnego przewrotu nie jest przypadkiem potwierdzeniem, że czas powszechnego zamętu jest rzeczywiście bliski?
Równie istotnym problemem jest trwająca w wielu krajach ostra polemika wokół zmian prawnych, będąca de facto dyskusją o podłożu ideologicznym, dotyczącą sprawy legalizacji związków homoseksualnych, a szerzej aprecjacji mniejszości, oraz problematyki bioetyki i eutanazji. Depozytariusz tradycji orleańskiej we Francji, Henri d'Orleans - Comte de Paris [Henryk Orleański - Hrabia Paryża], w ciekawym wywiadzie udzielonym ostatnio [21.12.2012] "Le Figaro", zwraca uwagę na niedopuszczalną relatywizację prawa, uderzającą w fundamenty społeczeństwa, a zwłaszcza w tradycyjną rodzinę, widząc właśnie w takich działaniach znamiona nieuchronnej Apokalipsy. To laicka Francja wydaje się być - z powodów politycznych - predestynowana w nadchodzącym roku do starcia zwolenników tradycji i nowego spojrzenia na kluczowe sprawy społeczne.  
Nie podejmuję się rozstrzygać, czy przywołani autorzy i ich wypowiedzi są zasadne, pozostawiając odpowiedź indywidualnym rozstrzygnięciom każdego z nas. Daleki jestem od negowania i poszanowania praw mniejszości. Drażni mnie jednak osobiście społeczna ranga przyznana tej problematyce - zwłaszcza w aktualnych uwarunkowaniach społeczno - ekonomicznych i determinantach politycznych - kreowana przez część mediów "moda na mniejszości". 
Nadchodzące Święta Bożego Narodzenia, są nie tylko okazją do pielęgnowania i prolongaty tradycji. Winne być także przypomnieniem, że Chrystus urodził się w biednej, ale normalnej rodzinie, w której była zarówno Matka, jak i Ojciec, a nie Rodzic nr 1 i Rodzic nr 2. Ojciec, Matka, Dzieci - to od wieków synonim normalnej rodziny, najważniejszej komórki społecznej. Szanując prawa tych, którzy myślą inaczej, nie tylko w świąteczny czas, warto pamiętać i mieć cywilną odwagę o tym przypominać. 
Amnezja w tym zakresie, znajdująca swoje korzenie w hołdowaniu zasadom politycznej poprawności, jest  dla wielu właśnie akceptacją Apokalipsy, rozłożonej co prawda w czasie, ale w skutkach nieuchronnej i równie groźnej, jak wydarzenie jednorazowe.    

sobota, 15 grudnia 2012

Czy wiecie, że [15]

Wedle ostatnio ogłoszonych [12.12.2012], w czasopiśmie naukowym "Nature" najnowszych wyników badań dotyczących historii produkcji sera, regionem, w którym tradycja ta jest najstarsza, bo sięgająca okresu 7 tys lat temu, jest Północna Europa, a precyzyjniej.... tereny dzisiejszych Kujaw!!!
Na terenie współczesnych, polskich Kujaw, znaleziono wyposażenie materialne, pozwalające potwierdzić tezę, że zamieszkujące wówczas ten obszar ludy, są najstarszymi znanymi dotąd, które znały technologię produkcji twarogu.
To sensacyjne i zaskakujące odkrycie.
Zainteresowanym podaje link do "Nature":

"Earliest evidence for cheeses making in the six millenium bc in northern Europe" [w:]

www.nature.com/nature/journal/vaop/ncurrent/full/nature11698.html.
  

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Dlaczego polską lewicę, dzielą od francuskiej lata świetlne?

Kończący się z wolna rok, staje się okazją do wielowymiarowych podsumowań, także w aspekcie politycznym.
We Francji, kluczowym wydarzeniem 2012 roku, było niewątpliwie przejęcie pełnej odpowiedzialności socjalistów za kraj, w następstwie demokratycznego werdyktu wyborczego, w wyborach prezydenckich, a następnie parlamentarnych.
Próbom bilansu rządów socjalistów, towarzyszy zarazem naturalna skłonność do ich etykietyzacji. Profesor politologii L. Bouvet, w artykule pod znamiennym tytułem "Qu'est'ce que le hollandisme?", opublikowanym na łamach "Le Monde" [2012.12.08] dokonuje szerokiej, wyważonej oceny prezydentury F. Hollande'a i rządów francuskich socjalistów. Zdaniem autora wspomnianego artykułu, socjaliści francuscy prezentują daleko posunięty pragmatyzm, nie oznaczający jednak cynizmu, stanowczą odmowę wobec priorytetu ideologii, zwłaszcza zaś wszystkiego, co ideologicznie przebrzmiałe i "zastygłe". Preferując reformizm social - demokratyczny, rządzą w szacunku do dorobku, preferencji i rekomendacji swoich historycznych przywódców, a zarazem twórców sukcesu Partii Socjalistycznej w V Republice: F. Mitterrand'a i J. Delors'a, P.S dokonuje też permanentnie analizy socjologicznej i polityczno - ekonomicznych uwarunkowań oraz determinantów swoich rządów, korzystając z doświadczeń przede wszystkim socjaldemokracji krajów Europy Północnej. 
Niezależnie od tego, czy jesteśmy admiratorami socjalistów francuskich, czy podzielamy ich hierarchię wartości, biorąc pod uwagę obiektywne uwarunkowania i okoliczności, ich polityka i aksjologia musi być co najmniej zauważalna, jeżeli nie budzić respektu.
Polska lewicy, zastygła w okopach walki o polityczne przetrwanie i formacyjne przywództwo we własnej rodzinie politycznej, zdaje się nie wyciągać żadnych wniosków z historii. Ponad rok temu [10.10.2011] zamieściłem na blogu wpis pod tytułem: "Sojusz Ledwo Dyszy [SLD] - francuscy socjaliści w euforii: paradoks?", którego tezy nie straciły niestety aktualności. Dziś dekompozycja Sojuszu, na skutek kolejnych podziałów i absencji ulega jeszcze przyśpieszeniu. Co najgorsze - niezależnie od intencji inspirujących zmiany - działania i inicjatywy podejmowane przez SLD i jego sympatyków, są coraz mniej zrozumiałe przez środowisko i potencjalny elektorat. Można odnieść wrażenie, że wewnętrzne wrzenie, to nie tyle efekt ożywienia politycznego, gorączkowej próby szukania odpowiedzi na pytanie o strategię, a prywatnych interesów części aktywu i liderów, inspirowanych troską o miejsca na listach wyborczych, a w efekcie końcowym dążenia do zapewnienia sobie dostatniego życia.
Wśród wielu problemów SLD, szczególnie dwa mają dziś priorytetowe znaczenie" 1]. kwestia przywództwa, 2]. sprawa modernizacji strategii politycznej.
Kwestia przywództwa, to już nie tylko problem "szorstkiej przyjaźni" A. Kwaśniewskiego i L. Millera. To sprawa zdaje się krańcowo odmiennej percepcji rzeczywistości, retoryki, doboru narzędzi walki politycznej. Prezydent Kwaśniewski być może zasadnie aspiruje do roli męża opatrznościowego polskiej lewicy. Jeżeli jednak chce zostać polskim Mitterrandem, jeżeli chce odegrać rolę tego ostatniego we Francji dla ruchu socjalistycznego w Polsce, musi otwarcie wziąć odpowiedzialność za projekt "rewitalizacji" polskiej lewicy, ze świadomością horyzontu czasowego działań i niepewności efektu końcowego. Dla A. Kwaśniewskiego, inwestycja w SLD, a szerzej w polską lewicę, to inwestycja "wysokiego ryzyka", w aspekcie kapitałowym i reputacyjnym, mimo wszystko z dużymi szansami na sukces. Kolejna próba rządzenia i korygowania kierunku oraz tempa jazdy "socjalistycznego pojazdu" z tylnego siedzenia, zakończy się niewątpliwie fiaskiem. Jeżeli wspomniana odnowa ruchu socjalistycznego jest niemożliwa w obrębie istniejących struktur, czas na otwarte powołanie nowych, bez kluczenia i udawania, z jasnym komunikatem "z kim" i "po co" uruchamiane jest wspomniane przedsięwzięcie. Może nowy koncept polityczny będzie też szansą na ostateczny "historyczny kompromis" z trudną, polska przeszłością? 
Nie mniej istotną jest kwestia modernizacji strategii politycznej. Polska lewica - bez względu na organizacyjne oblicze w przyszłości - nie może być ani skansenem archaizmów, ani nadmiernym akuszerem budzących społeczne kontrowersje nowości. Tak jak dla P.S we Francji, tylko: pragmatyzm, socjaldemokratyczny reformizm, rezerwa wobec nadmiernych nowinek o obyczajowym charakterze, szacunek wobec tradycji i jej elementów, może zapewnić polskiej lewicy powrót na należne jej miejsce w systemie politycznym. Wydaje się jednak, że do takiej ewolucji i zmiany postaw, obecny aktyw kierowniczy SLD przygotowany jest ledwie incydentalnie.
Warto moim zdaniem, w omawianym kontekście - nieco prowokacyjnie - przypomnieć fragment przemówienia W. Churchilla w Izbie Gmin [22.10.1945]: "[...] Naturalną wadą kapitalizmu jest nierówny podział bogactwa. Naturalną zaletą socjalizmu, jest sprawiedliwy podział biedy [...]". Jakie są preferencje w omawianym aspekcie polskiego zwolennika lewicy? Wolimy być nierówni, ale bogatsi, czy sprawiedliwie biedniejsi? Czy takie stawianie sprawy jest dziś uprawnione?              
      

niedziela, 2 grudnia 2012

Demokracja nie redukuje się do partii - alternatywą Ruch Racjonalnej Większości?

Spór o przywództwo w łonie francuskiej, tradycyjnej prawicy, między aspirującymi do roli liderów J. F. Cope i F. Fillon, kontestowanie przez przegraną frakcję wyników wewnątrzpartyjnych wyborów, jest nie tylko reputacyjną klęską obozu prawicy, gorszącym społecznie spektaklem, rzutującym na jakość i odbiór życia publicznego, stał się także przyczynkiem do dyskusji o perspektywach systemu politycznego i jego kluczowych podmiotach: partiach politycznych.
Y. Sintomer - profesor nauk politycznych CNRS/Universite de Paris VIII, w opublikowanym na łamach "Le Monde" [29.11.2012] artykule pod tytułem "Demokracja nie redukuje się do partii" ["La democratie ne se reduit pas aux partis"], charakteryzując współczesne formacje i listę ich przewinień oraz zaniechań, formułuje ciekawy, choć nie nowy przecież wniosek: "[...] partie nie reprezentują nic więcej, niż kłótnie miedzy sobą [...]". Zapowiada przy tym nieuchronną jego zdaniem ewolucję organizacji życia politycznego społeczeństwa, od archaicznych na dziś partii politycznych, do masowych ruchów, bez wyraźnej struktury organizacyjnej, opartych na sile internetu.
We wrześniu tego roku, ukazała się ciekawa książka J.C Monod'a - "Qu'est qu'un chef en demorcatie? Politique du Charisme" Ed. Seuil. 2012 ["Kim jest szef w demokracji? Polityka charyzmy"], odnosząca się do tej samej problematyki. Praca mająca być w zamyśle krytyką poczynań tradycyjnej prawicy francuskiej - w kontekście walki o sukcesję po N. Sarkozy - jest w istocie uniwersalną, ponadpartyjną krytyką zasad organizacji życia politycznego opartego na partiach politycznych. System partyjny podlega erozji z uwagi na kryzys kultury [przede wszystkim w wymiarze parametrów organizacji], kryzys proceduralny [tryb wyłaniania elit i przywództwa partyjnego] oraz kryzys ideologiczny [w rozumieniu podstaw aksjologicznych i kształtu oferty programowej]. W efekcie końcowym partie polityczne stają się w coraz większym zakresie hermetycznymi, utrzymywanymi przez społeczeństwo, działającymi na jego koszt, uprzywilejowanymi organizacjami, zorientowanymi na realizację i ochronę wyłącznie własnych, a nie ogólnospołecznych interesów.    
Przywoływana dyskusja, jej tezy i wnioski - mimo że formułowane na bazie francuskiego systemu politycznego - z powodzeniem znajdują zastosowanie w opisie polskiej rzeczywistości politycznej.
Wydaje się, że dyskurs polityczny w Polsce, tylko z pozoru jest debatą o pryncypiach, a jeżeli nawet, to jest dyskusją nie o pryncypiach społecznych, a priorytetach elit partyjnych. Partie polityczne z podziwu godnym zaangażowaniem i konsekwencją, prowadzą spór o wartości, które w niewielkim stopniu podzielane są przez szerokie rzesze społeczne. Elity partyjne - jak pod Verdun w Pierwszej Wojnie Światowej - ugrzęzły w wojnie pozycyjnej o cele jakże dalekie priorytetom przeciętnego Kowalskiego.
Pozostaje jeszcze jedna kwestia: charyzmatycznego przywództwa. Co prawda autorytet i hierarchia, uważane są powszechnie za fundamentalne wartości prawicy, niemniej także i w tym aspekcie warto dokonać analizy francuskiej i polskiej rzeczywistości.
We Francji, z uwagi na pozycję ustrojową Prezydenta Republiki - urzędujący Prezydent jest naturalnym przywódcą własnego obozu politycznego, nadającym ton i kierunek działań politycznych. Liderzy partii opozycyjnych, w równie oczywisty sposób, stają się mentorami własnych ugrupowań.
W Polsce, nie tylko z uwagi na odmienne uregulowania ustrojowe, sytuacja jest nieco inna. Kluczowa rola przypada Premierowi, którego pozycja jest jednak, w aktualnych uwarunkowaniach jednoznacznie kontestowana, nie tylko - co oczywiste - przez opozycję polityczną, ale i inne podmioty z własnej rodziny politycznej. Liderzy opozycji i ich ugrupowania, w poszukiwaniu powodów medialnego zaistnienia sięgają po coraz bardziej egzotyczne instrumenty różnicowania.
W obu krajach jakość elit politycznych budzi bardzo poważne zastrzeżenia, a kwestia autorytetu i charyzmy przywództwa, jest sprawą więcej niż dyskusyjną.
W Polsce z dużą dozą prawdopodobieństwa, perspektywiczną nieuchronnością, stanie się jedność prawicy na bazie powrotu do koncepcji POPiS-u, którą wymusi sytuacja polityczna, a którą poprzedzi wewnętrzny rokosz, skutkujący odsunięciem liderów/lidera?, warunkującym osiągnięcie porozumienia. Alternatywą będzie marginalizacja wpływów politycznych prawicy, lub - co gorsza - stabilizacja aktualnego marazmu, skutkującego nie tylko skostnieniem życia publicznego, ale i alienacją, ucieczką coraz większej liczby Polaków od partycypacji w życiu politycznym. Lewica - jeżeli nie wyjdzie z zauroczenia mniejszościami, które skutecznie zahipnotyzowały elity partyjne, ale nie zapewnią poparcia szerokiego spektrum wyborców - skazana jest na polityczną banicję, szkodliwą społecznie i jakże pożądaną oraz użyteczną dla prawicy. 
Skoro jednak i we Francji i w Polsce partie polityczne w swej masie - choć z wyjątkami - zatraciły instynkt samozachowawczy, nie gwarantują agregacji i integracji interesów, może nadszedł czas na próbę dehermetyzacji przestrzeni publicznej? W konsekwencji, jeżeli - i słusznie - życie polityczne, demokracja nie zawęża się jedynie do partii politycznych, może czas na krok dalej: na tworzenie Ruchu Racjonalnej Większości, na bazie nowoczesnych środków komunikowania masowego? Niemcom [Piraci] i Słowakom już się udało stworzyć zręby takich organizacji. Dlaczego miałoby się nie udać w Polsce?             
            

niedziela, 25 listopada 2012

"Bogata" Europa, subsydiując "biedną", pomaga "sobie"

W dyskusjach dotyczących budżetu E.U na kolejny okres rozliczeniowy, w dramatycznych relacjach o zagrożeniach z tym związanych, trwałych koalicjach, aliansach ad hoc, poważnej, przewalającej się przez media debacie o tym, czy tradycyjną oś Paryż - Berlin, zastąpiło nowe porozumienie Londynu i Berlina, uwadze umyka kwestia o zdaje się fundamentalnym znaczeniu.
Jedną z zasad Zjednoczonej Europy jest - od jej zarania - idea solidarności europejskiej. Jej praktycznym wyrazem stało się między innymi dążenie do stopniowego wyrównywania poziomu rozwoju i eliminowania szeroko pojętych zapóźnień cywilizacyjnych między poszczególnymi państwami członkowskimi. Narzędziem służącym do osiągnięcia tego celu, miał być Budżet Spójności. Dzisiejsze spory o wielkość tego budżetu, a w konsekwencji o wielkość i zasady podziału budżetu Unii, zasady jego redystrybucji między kraje członkowskie aspirujące do statusu beneficjentów i zrozumiałe skądinąd szukanie oszczędności, to także test na europejską solidarność.
Unia Europejska jako całość, ale nade wszystko najbogatsze kraje Wspólnoty, muszą mieć świadomość odpowiedzialności, ale i własnych zobowiązań. Proces rozszerzenia Unii o nowe podmioty, zwłaszcza zaś kraje dawnego bloku wschodniego, to była nie tylko realizacja strategii jednolitej Europy, politycznych zobowiązań, realizacja długo wdzięczności i wyrzutów sumienia z tytułu błędów i zaniechań w przeszłości, zwłaszcza w odniesieniu do Układu Jałtańskiego, określającego nowy porządek europejski, po II Wojnie Światowej.
Zjednoczona Europa i jej atrybuty, to nie tylko miłosierdzie i akt łaski "bogatego" Zachodu wobec "biednego" Wschodu, to nade wszystko interes polityczny i ekonomiczny. Jestem przekonany, że uprawnioną jest teza, że gdyby nie rozszerzenie Unii, gdyby nie otwarcie na powstałe w efekcie zjednoczenia nowe, chłonne europejskie rynki [choćby Polskę i jej 38 milionowy rynek konsumentów], oznaki stagnacji w Zachodniej Europie wystąpiłyby znacznie wcześniej niż ogólnoświatowy kryzys ekonomiczny.
W minionym tygodniu kilkakrotnie w mediach pojawiła się informacja, że z każdego 1 Euro wydatkowanego w ramach Budżetu Spójności, którego beneficjentami są kraje o obiektywnie największej skali dystansu do średniej europejskiej, aż 0,6 Euro wraca do krajów najbogatszych - płatników netto wspólnego budżetu, jako efekt transferu technologii, zakupu maszyn i know - how. W Polsce, namacalnym tego dowodem jest dla przykładu przemysł stolarki otworowej, gdzie dostawcami prawie całości nowych linii technologicznych do produkcji okien i drzwi PCV oraz drewnianych są zachodni producenci. Warto aby zachodnie elity polityczne i ich elektoraty miały tego świadomość. Warto, aby dotarło do nich, że za pomocą budżetu Unii stymulują europejski popyt na własne produkty, subsydiują własne miejsca pracy. 
Czas, aby zachodnie koncerny przyznały, że poprawa efektywności ich funkcjonowania, poprawa ich konkurencyjności, to także efekt tego, że polski robotnik pracuje równie wydajnie jak jego zachodni odpowiednik, tyle że znacznie taniej, posiadając znacznie mniejsze przywileje i żyjąc na istotnie niższym poziomie życia. 
"Bogata"  Europa musi wiedzieć i umieć przyznać,  że subsydiując "biedną", pomaga "sobie".               

sobota, 17 listopada 2012

"Patriotyzm ekonomiczny" - przejaw pragmatyzmu, czy początek protekcjonizmu?

Francuski minister: Arnaud Montebourg, od pewnego czasu lansuje koncepcję "patriotyzmu ekonomicznego" ["le patriotisme economique"]. Niezależnie od definiowanego zakresu pojęciowego, istota tej koncepcji sprowadza się do stwierdzenia, że każdy Francuz - występując w rozmaitych rolach konsumenckich - winien mieć na uwadze i być równocześnie świadomym, że podejmowane indywidualne decyzje zakupowe, mają kluczowe znaczenie dla francuskiego rynku pracy. Każdy konsument jest bowiem zarazem producentem [dóbr, czy usług], zatem nabywając wspomniane dobra i usługi, podejmuje w istocie świadomą decyzję co do wyboru miejsca ich wytworzenia. Ta decyzja, skutkująca alokacją zapotrzebowania na rynek krajowy lub zagraniczny, jest właśnie kluczowym, namacalnym przejawem "nowego ducha patriotyzmu ekonomicznego".
Koncepcja ta nie stanowi w istocie novum, jest znanym z historii rozwiązaniem, sprowadzającym się de facto do preferowania, własnych wyrobów i marek, aprecjacji rodzimej, szeroko rozumianej gospodarki, kosztem substytutów o pochodzeniu zagranicznym. Dodajmy od razu rozwiązaniem o relatywnie ograniczonej przydatności i skuteczności.
Nawoływanie do budowy racjonalnych, patriotycznych postaw konsumentów, jest co do zasady przejawem pragmatycznej dbałości o interesy ekonomiczne kraju, o rodzimy rynek pracy. Stanowisko takie i podejście jest zrozumiałe tym bardziej, kiedy rynek krajowy dostarcza obfitość dóbr i usług, o zbliżonym poziomie jakościowym i cenowym, do zagranicznych substytutów. 
Problemem na dziś i pewnie jeszcze długo na jutro jest fakt, że substytuty zagraniczne, są już nie tylko na zbliżonym poziomie technologicznym i jakościowym, ale są także najczęściej istotnie tańsze niż rodzime produkty, czego koronnym przykładem we Francji konkurencja win z Nowego Świata. Prawdziwym wyzwaniem zaś jest konkurencja produktów o chińskim, koreańskim i indyjskim rodowodzie, istotnie tańszych z uwagi na koszty pracy, wcale nie odbiegających jakościowo i technologicznie od francuskich substytutów.
W rezultacie nawoływanie do świadomych zachowań i wyborów konsumentów, preferujących krajowego dostawcę, ma nad wyraz ograniczoną skuteczność, tym bardziej w warunkach globalizacji i powszechnego dotąd dążenia do liberalizacji przepływu ludzi, kapitału i towarów, dodatkowo dziś determinowanych spadkiem dochodów i realnej siły nabywczej obywateli. Skuteczność tych zabiegów istotnie zmniejsza też polityka wielkich korporacji, które - zachowując się racjonalnie ekonomicznie, z punktu widzenia własnych interesów - dokonują świadomych wyborów strategicznych, przenosząc produkcję do krajów o niskich kosztach pracy. 
Generalnie pozostają zatem trzy wyjścia: 1]. powrót do protekcjonizmu, co jest w aktualnych warunkach niewykonalne z uwagi na uregulowania prawne i szkodliwe dla reputacji kraju, mogłoby też uruchomić retorsje wobec produktów made in France na świecie, 2]. koncentracja wysiłku na dziedzinach o wysokim poziomie innowacji i istotnej barierze wejścia o technologicznym, bądź kapitałowym charakterze [np. energetyka jądrowa], 3]. akceptacja aktualnego stanu rzeczy.
Wydaje się, że jedynym wyjściem jest działanie zarysowane w drugiej opcji. Do świadomości społecznej w Europie - nie tylko we Francji - musi dotrzeć determinizm, że utrzymanie obecnego poziomu życia - jeżeli jest jeszcze w ogóle wykonalne - wymaga przyjęcia do wiadomości, że tradycyjne na dziś dziedziny gospodarki [np. przemysł samochodowy], nie dają praktycznie żadnej możliwości sprostania konkurencji zewnętrznej, że podzielą niedługo los przemysłu stoczniowego i ceramicznego w Europie - skutecznie zmarginalizowanego przez dalekowschodnią konkurencję. Jedynym wyjściem jest wyścig technologiczny, oparcie międzynarodowego podziału pracy i wymiany towarowej na nowych zasadach.
Przekonanie, że konsument w decyzjach zakupowych będzie kierował się szeroko pojętymi indywidualnymi korzyściami, a nie proponowanym "patriotyzmem ekonomicznym", niezależnie od sympatii i preferencji politycznych, graniczy obecnie z pewnością. Dziś nie wystarczy już pragmatyzm, a protekcjonizm jest niewykonalnym archaizmem. Dziś potrzebne są śmiałe, choć niewątpliwie trudne i kosztowne społecznie, odważne i odpowiedzialne decyzje strategiczne, podejmowane przez sprawujących władzę polityczną. 
Z autopsji znam te wybory i dylematy oraz kryteria zachowań. Choć uwielbiam wszystko co francuskie, coraz częściej zdarza mi się pić wino z Nowego Świata, choć jednocześnie jestem wierny koniakowi, armaniakowi i calvadosowi - one są jednak niepowtarzalne, zawsze warte swojej ceny.              

niedziela, 11 listopada 2012

11 Listopada: polskie i francuskie przesłanie.

11 Listopada, nie tylko w Polsce ma szczególny wymiar i symbolikę, także w wielu innych krajach pozostaje datą darzoną szczególną estymą, łączoną najczęściej z zakończeniem I Wojny Światowej. Bodaj jednak tylko we Francji i w Polsce, dzień ten traktowany jest z tak wielką atencją. 
Dla Francuzów, jest to przede wszystkim Dzień Pamięci o ofiarach I Wojny [w okresie 1914 - 1918 zginęło 1,4 mln Francuzów, ponad 3 razy więcej niż w II Wojnie!!]. Z biegiem czasu, data ta coraz mniej kojarzona jest jednak w wymiarze francuskiej wiktorii nad Niemcami. Kto miał okazję zwiedzić Verdun, zwłaszcza zaś Ossuarium Douamont [Mauzoleum 130 tys. bezimiennych ofiar francuskich i niemieckich], cmentarz niemiecki w Neuville - Saint - Vaast [miejsce pochówku 48 333 żołnierzy niemieckich], bądź jeden z innych zachowywanych z pietyzmem francuskich cmentarzy wojennych z tego okresu, rozumie czym była I Wojna dla Francji, jak dalece zaszły niemiecko - francuskie antagonizmy. A mimo to oba narody, ponad politycznymi podziałami, niezależnie od bolesnej historii naznaczonej licznymi konfliktami, bolesnym rachunkiem wzajemnych krzywd, animozji i uprzedzeń, stać było na pojednanie dokonane właśnie na mogiłach w Verdun. Skutkiem tego jest być może zaskakujący niektórych fakt, że od 3 lat, 11 Listopada świętowany jest we Francji jako Dzień Przyjaźni francusko - niemieckiej. 11.11.2009 roku, po raz pierwszy w historii, przywódcy obu krajów: Prezydent Republiki - N. Sarkozy i Kanclerz Federalny - A. Merkel, w towarzystwie żołnierzy i dzieci obu narodów, złożyli symboliczny wieniec na Grobie Nieznanego Żołnierza, pod Łukiem Triumfalnym w Paryżu.
W Polsce 11 Listopada, to przede wszystkim data symbolizująca odzyskanie na skutek nadzwyczajnie sprzyjających okoliczności zewnętrznych niepodległości, 11.11.1918 roku. Refleksji nad przesłaniem tego dnia niezmiernie rzadko towarzyszy świadomość, że Polacy potrafili wtedy zjednoczyć się mimo przekraczającego stulecie rozbicia zaborowego, a w konsekwencji różnic kulturowych, językowych, a przede wszystkim politycznych. Byli zdolni do zawarcia historycznego, strategicznego kompromisu ponad podziałami, w imię wartości nadrzędnej. Zapominamy - a może nie chcemy pamiętać - że istniejące i odradzające się wówczas elity polityczne nie stanowiły bynajmniej jednorodnej struktury, a kształtujące się obozy polityczne, były istotnie podzielone ideologicznie i programowo, czego symbolem Józef Piłsudski i Roman Dmowski. A mimo to dzięki dojrzałości politycznej liderów tamtych czasów, udało się wykorzystać na różnych płaszczyznach ich także osobisty potencjał dla dobra powstającej Polski, uzyskać rzeczywistą synergię wysiłków, zarówno w odniesieniu do relacji wewnętrznych, jak i w wysiłkach decydujących o granicach zewnętrznych [Konferencja w Wersalu]. Często ignorujemy wreszcie fakt, że armia, aparat państwowy i urzędniczy, władzę sądowniczą tworzyli ludzie nie tylko z różnych opcji politycznych, ale często posiadający doświadczenie zawodowe w szeroko pojętym aparacie rządzenia i przymusu państw zaborczych. Okoliczność ta nie stanowiła wszakże przeszkody pod warunkiem lojalności wobec powstającego, nowego, polskiego organizmu państwowego.
Dziś zbliżając się z wolna do obchodów 100 - lecia Odzyskania Niepodległości przez Polskę, w tym szczególnym dla naszego kraju czasie - przede wszystkim na skutek uwarunkowań wewnętrznych, w atmosferze nieustającej wojny polsko - polskiej - trzeba zastanowić się, czy obchodom 11 listopada nie należy przyznać innej konotacji, nadać innego wymiaru. Czy wzorem relacji francusko - niemieckich święto to nie powinno ewoluować w kierunku Dnia Tolerancji polsko - polskiej? Czy nie warto wrócić do źródeł? Czy miast inwektyw, rzucanych wzajemnych oskarżeń najcięższego kalibru przez elity polityczne i rządzące, grania teczkami personalnymi z poprzedniego ustroju, odmawiania prawa do politycznej reprezentacji i otwartego artykułowania poglądów politycznych, nie warto akcentować mimo wszystko tego co łączy? 
Mnogość zapowiadanych na dziś form obchodów Święta Niepodległości, nie jest tylko rezultatem społecznego zapotrzebowania, odzwierciedleniem polskiej mozaiki politycznej. Jest przede wszystkim wynikiem dążenia do manifestowania odmienności, nierzadko także braku szacunku do przedstawicieli innych opcji i nurtów politycznych. Czy to mające w istocie sarmackie korzenie wynaturzenie, wyraz skrajnego indywidualizmu, a czasami niestety nieodpowiedzialności politycznej, można pozytywnie wykorzystać dla dobra ogółu? Z tego powodu, poza wszystkim, poza odwołaniem do wielkiej przeszłości, potrzebne jest stałe budowanie i odnawianie fundamentów kruchej, polskiej tolerancji.                

sobota, 3 listopada 2012

Mecenat mniejszości - wartość dodana, czy bariera wpływów współczesnej lewicy?

Francuska Partia Socjalistyczna, z determinacją przystępuje do realizacji swego postulatu z programu wyborczego ostatnich wyborów parlamentarnych: legalizacji związków osób tej samej płci, z jednoczesnym przyznaniem im prawa do adopcji dzieci. 
Kwestia ta, w oczywisty sposób zaczyna podgrzewać atmosferę społeczną i polityczną we Francji. Dość powiedzieć - że po raz pierwszy od lat - postulaty polityków, stały się we Francji przyczyną oficjalnej, skoordynowanej akcji Kościoła. Hierarchia kościelna - za sprawą Kardynała Andre Vingt - Trois, arcybiskupa Paryża i Przewodniczącego Konferencji Episkopatu Francji, wezwała nie tylko - co zrozumiałe i oczywiste - do porzucenia tych planów, ale także zainicjowała masowe modły wiernych w tej sprawie, będące elementem mobilizacji opinii publicznej i przeciwników postulowanych przez lewicę rozwiązań.
Nowym elementem jest stanowisko 12.000 francuskich Merów, którzy przyznali oficjalnie, że zastosują obstrukcję wobec ewentualnych, nowych uregulowań prawnych, kategorycznie odmawiając w zarządzanych przez siebie jednostkach samorządowych, udzielenia ślubu osobom tej samej płci. 
Jak powszechnie wiadomo, kwestia małżeństw osób tej samej płci i aborcja, staje się także z wolna centralnym punktem debaty politycznej w Polsce, rozpalając namiętności i animozje polityczne. Debaty w której lewica z oczywistych powodów, odgrywa istotną, moderującą dyskusję rolę.
Rozumiejąc prawa i potrzeby mniejszości zastanawiam się, czy aby na pewno problematyka ta należy do kluczowych kwestii zajmujących współczesne społeczeństwa europejskie, czy zasadnie znajduje się na liście priorytetów lewicy, czy zasługuje na przyznany jej przez formacje lewicowe polityczny i legislacyjny priorytet?
Moim zdaniem - niezależnie od zasad politycznej poprawności - poziom zaangażowania lewicy w formalno - prawne uregulowanie tej sprawy, biorąc pod uwagę zwłaszcza okoliczności: warunki makrootoczenia z rzucającym się w oczy wielowymiarowym kryzysem ekonomicznym, rozchwianie ideologiczne i aksjologiczne społeczeństw, uznać należy nie tylko za zasadniczy błąd strategiczny, ale także poważny błąd taktyczny.
De facto monopol władzy politycznej lewicy we Francji, dający faktyczny komfort rządzenia i stanowienia prawa, stanowi zarazem pozorną przesłankę do jej względnego spokoju i samozadowolenia. Kalendarz wyborczy biegnie swoim trybem i już niedługo, w toku wyborów samorządowych, może przyjść bolesne przebudzenie i otrzeźwienie, będące zwiastunem końca snów o potędze.            
Polska, niestety zmarginalizowana, rozbita organizacyjnie i programowo lewica, wyrażająca zrozumiałe i zasadne aspiracje do zmiany statusu z formacji opozycyjnych, na co najmniej współrządzące, także ulega fascynacji problemami mniejszości błędnie kalkulując, że to ich poparcie znacząco zwaloryzuje własną pozycję polityczną, że zadecyduje o  powrocie lewicy do władzy.
Zarówno francuska, jak i polska lewica wykazuje zadziwiającą odporność na wyniki badania opinii publicznej, które nie pozostawiają złudzeń: rekomendowany przez formacje lewicowe sposób regulacji prawnej małżeństw tej samej płci, prawa do adopcji dzieci, a w Polsce dodatkowo aborcji, nie znajduje poparcia większości społeczeństwa. To ważki element, którego ignorancja musi zastanawiać.Ważki, ale nie jedyny, a może nawet nie najważniejszy.
O wiele istotniejsze znaczenie ma zdaje się uporczywe kreowanie tego kompleksu zagadnień do roli kluczowego problemu społecznego w sytuacji jednoznacznie odmiennych priorytetów społecznych. Na dziś wizja przyszłości, perspektywa zatrudnienia zawodowego, utrzymania standardu życia, spokoju i pokoju społecznego, jest istotnie ważniejsza, niż paleta artykułowanych rozstrzygnięć dotyczących mniejszości seksualnych.
Determinizm lewicy w takim budowaniu swoich politycznych priorytetów, nie tylko nie przysparza jej zwolenników poza własnym obozem politycznym [zwłaszcza w centrum], ale nadto fragmentaryzuje własny obóz polityczny, który w podejściu i percepcji tego zagadnienia, wcale nie wykazuje wewnętrznego consensusu i jednomyślności. W rezultacie problematyka mniejszości seksualnych i jej rozumienie przez lewicę samoogranicza perspektywy polityczne formacji lewicowych.
Wreszcie ranga przyznana tym sprawom przez lewicę, a czasami po prostu nachalność ich stawiania w dyskursie publicznym, daje naturalny asumpt do nie tylko wystąpień, ale i wzrostu wpływów społecznych szeroko pojętej prawicy, cieszącej się w tym zakresie jednoznacznym poparciem Kościoła. W tym sensie upór lewicy, determinizm w lansowaniu problematyki mniejszości seksualnych, jest działaniem w istocie samobójczym, aktywnością sprzyjającą budowie prawicowej alternatywy we Francji i utrzymaniu prawicowej hegemonii w Polsce.
Z powodów ideologicznych i przesłanek wynikających ze stratyfikacji społecznej, sukcesy lewicy zawsze wymagały budowy szerokiego, zróżnicowanego wewnętrznie frontu społecznego poparcia. Wiedział o tym doskonale, wyciągając właściwe wnioski z przeszłości, twórca sukcesów politycznych francuskiej lewicy końca XX wieku: F. Mitterrand. Ta historyczna lekcja i rekomendacja, nie straciła waloru aktualności.
Poważnym argumentem w dyskusji o zasadności opisywanego stanowiska lewicy, są opublikowane właśnie w Tygodniku "L'Express" [2.11.2012], wyniki badania opinii publicznej odnośnie 10 person politycznych, z największą perspektywą we Francji, wśród których wymieniana jest ze znacznym odsetkiem poparcia [prawie 30% wskazań], Marine Le Pen - lider Frontu Narodowego. Lewica francuska pochłonięta walkami o prawa mniejszości, zmiany podatkowe uderzające w najbardziej zamożnych, prawica budująca front odmowy wobec dezyderatów lewicy, tradycyjne ugrupowania francuskiego systemu partyjnego zdają się nie zauważać, że ich spór polityczny coraz mniej interesuje przeciętnego Francuza, który gorączkowo szuka remedium, bez względu na zasady politycznej poprawności, wcześniejsze stereotypy i uprzedzenia. To jest poważne wyzwanie, godne refleksji i głębokiej, rzeczowej analizy przyczynowo - skutkowej. Nie tylko zresztą we Francji.             

czwartek, 1 listopada 2012

Przepraszam Francję i Francuzów....

Minister Spraw Zagranicznych polskiego rządu - Radosław Sikorski, był uprzejmy ostatnio wyrazić opinię nie tylko o koncepcji przeniesienia Parlamentu Europejskiego do jednej lokalizacji - Brukseli, kosztem Strasburga. Jednoznacznie zarazem, publicznie, poparł tą inicjatywę.
Nie wiem, nie jestem pewien - czy jak twierdzą jedni - była to jedynie jego prywatna opinia. Podzielam stanowisko tych, którzy twierdzą, że jeżeli Minister, a zwłaszcza  tak ważnego resortu jak MSZ, zabiera publiczne głos, nie prezentuje swojej prywatnej opinii, jest wyrazicielem opinii rządu i kraju.
Wypowiedź Ministra Sikorskiego jest w tym rozumieniu, co najmniej niefortunna i niegrzeczna, żeby nie powiedzieć, że nie jest dowodem strategicznych zdolności Ministra, a już na pewno nie służy naszym, polskim interesom, zwłaszcza na obecnym, ważkim etapie decydowania o ostatecznym kształcie unijnego budżetu. 
Osobiście nie należę do blankietowych admiratorów instytucji U.E. Dostrzegam ich niewydolność, niezmiernie ograniczoną efektywność i użyteczność w obecnym kształcie, a nade wszystko przerost formalizmu i koszmarnie wysokie koszty funkcjonowania. Rozumiem i podzielam coraz powszechniejsze i coraz wyraźniej artykułowane nastawienie w Europie, że Unia i jej instytucje oraz zasady funkcjonowania, wymagają daleko idących, rewolucyjnych wręcz zmian. Każdy jednak, nawet średnio zorientowany w sprawie wie, że wszelkie zmiany wymagają w aktualnym porządku prawnym, pełnego consensusu państw członkowskich i ich reprezentantów. Jest powszechnie wiadomym, że Strasburg - jako jedna z dwóch lokalizacji Parlamentu Europejskiego - wpisany jest do Traktatu U.E, a w konsekwencji, bez zmiany Traktatu - niezależnie od woli najbardziej zainteresowanej w tej sprawie: Francji - wszelkie zmiany są wykluczone.
Pod względem merytorycznym, w szerszym kontekście, polski Minister ma rację [są tacy, którzy finansowe skutki sprowadzenia Parlamentu Europejskiego do jednej lokalizacji, szacują na poziomie 180 - 200 mln Euro oszczędności rocznie]. Szkopuł w tym, że Minister Sikorski zdaje się zatracił zdolność do formowania priorytetów i właściwego rozkładania akcentów. Rozmowa o potencjalnej, docelowej lokalizacji Parlamentu Europejskiego [skądinąd może Strasburg zamiast Brukseli?], winna być efektem całościowej rewizji Traktatu, a nie wybiórczym tematem, jest bez wątpienia pochodną strategicznych rozstrzygnięć, co do przyszłego kształtu Unii Europejskiej. 
Platforma Obywatelska i jej liderzy zaliczają w tym roku już drugą poważną wpadkę "na kierunku" francuskim. Pierwszą - że przypomnę - było ostentacyjne, wynikające z interesów własnej, europejskiej rodziny politycznej, a nie interesów narodowych Polski, wspieranie Prezydenta Sarkozy'ego w niedawnych wyborach prezydenckich we Francji.  
Stanowisko Ministra Sikorskiego jest także niebezpiecznym precedensem. Skoro bowiem szukamy optymalizacji, bez uwzględnienia poziomu rozwoju i partykularnych interesów krajów członkowskich, konsekwentnie należałoby się domagać centralizacji i przeniesienia wszystkich instytucji europejskich do Brukseli, rezygnacji z zasad wspólnej polityki rolnej, likwidacji okresów przejściowych etc. Czy w tej sprawie na pewno znajdziemy w Europie wystarczającą liczbę zwolenników i sojuszników? Czy nasz narodowy potencjał, czy nasze dobrze rozumiane, polskie interesy, upoważniają nas do tak pojętej innowacyjności? Osobiście szczerze wątpię.
Mając powyższe na względzie, jako skromny polski obywatel, przepraszam Francję i Francuzów za zachowanie i wypowiedzi polskiego Ministra Spraw Zagranicznych, w przedmiotowej sprawie. Boję się też, aby nie użyto wobec nas - jako formy retorsji - argumentu Prezydenta Chirac'a, który swego czasu stwierdził, że "[...]Polska straciła szansę, aby siedzieć cicho [..]", z tą wszakże różnicą, że sformułowanie to jest niestety znacząco bardziej adekwatne do dzisiejszej sytuacji. Wymagajmy w Polsce od siebie i naszych politycznych reprezentantów, większej dojrzałości i powściągliwości, większego realizmu politycznego, w zgodzie z przesłaniem starego polskiego przysłowia: "starych przyjaciół szanuj, nowych zdobywaj".   
       

poniedziałek, 22 października 2012

Nowa książka Giscard'a d'Estaing po polsku!!!

Staraniem katowickiego Wydawnictwa Sonia Draga, ukazała się właśnie w Polsce interesująca książka Valery'ego Giscard'a d'Estaing, pod tytułem "Zwycięstwo Armii Napoleona" [Tytuł oryginału "La victoire de la Grandee Armee" - Ed. Plon 2010].
Zanim o książce, kilka słów o autorze.
Giscard d'Estaing, to jedna z ciekawszych postaci w historii V Republiki, w życiorysie której - jak w soczewce - odbijają się jej najnowsze dzieje Francji. 
Urodzony w 1926 roku w Koblencji, jako syn francuskiego urzędnika na terenach okupowanych, arystokrata z pochodzenia, znakomicie wykształcony [absolwent elitarnej ENA], w młodości zdążył zaliczyć epizod udziału w II wojnie światowej, służąc ochotniczo w 1 Armii legendarnego generała [pośmiertnie marszałka] de Lattre de Tassigny.
W wieku 30 lat, w 1956 roku, zostaje po raz pierwszy wybrany deputowanym do francuskiego Zgromadzenia Narodowego, będąc przez lata najmłodszym w historii, francuskim parlamentarzystą [obecnie tytuł ten przypada Marion Le Pen - wnuczce Jean'a Marie Le Pena, wybranej do parlamentu w czerwcu tego roku  w wieku 23 lat!!].
Pełnił szereg odpowiedzialnych funkcji i stanowisk politycznych, w tym Ministra Finansów Republiki [trzykrotnie, w latach 1959 - 1962, 1962 - 1966, 1969 - 1972].
Ukoronowaniem jego kariery politycznej, był niewątpliwie wybór na Prezydenta Republiki [1974] i jedna kadencja na tym stanowisku [1974 - 1981].
V.G.E [pod takim akronimem jest szeroko rozpoznawalny, nie tylko we Francji], pozostawał i pozostaje zaangażowany w sprawy europejskie oraz swojej rodzinnej Owernii.
Drugą pasją Giscard'a d'Estaing - po polityce - pozostaje literatura, w której jego dorobek i talent został dostrzeżony i doceniony, co zaowocowało wyborem do szacownej i prestiżowej Akademii Francuskiej.
Giscard d'Estaing jest autorem kilku rozpraw politycznych: "Democratie Francaise" [1976, Ed. Fayard],  "L"etat de la France" [1981, Ed. Fayard], "Deux Francais sur Trois" [1984, Ed. Flammarion], "Le Pouvoir et la Vie" T. I i II [1988, 1991, Ed. Compagnie 12], "Dans 5 ans l'an 2000" [1995, Ed. Campagnie 12], "Le Francais. Reflexion sur la destin d'un peuple" [2000, Ed. Plon], "Un constitution pour l"Europe" [2009, Ed. Albin Michel]. Do treści jednej z nich ["Deux Francais sur Trois"], będącej w istocie Manifestem centryzmu, odwoływałem się już w jednym z wcześniejszych postów 
Jest zarazem autorem czterech powieści: "Le Passage" [1994, Ed. R. Laffont], kontrowersyjnej "La princesse et la president" [2009, Ed. de Fallais, wydanie polskie: "Księżna i Prezydent" - 2010, Wyd. Świat Książki], "Mathilda" [2011, Ed. XO] oraz wspomnianej "La victoire de la Grande Armee".
Książka "Zwycięstwo Armii Napoleona", to książka niezwykła, za sprawą problematyki, jej autora, a także stosunku do Polski [nie od dziś wiadomo, że Giscard d'Estaing był gorącym, bodaj największym po de Gaulle'u, admiratorem Polski i jej spraw]. Książka jest dowodem politycznego i strategicznego geniuszu Napoleona, przeczuwającego skutki ofensywy Wielkiej Armii i zajęcia Moskwy, w październiku 1812 roku. Przez pryzmat losów głównego bohatera: generała Francois'a Beille'a, jest opowieścią o ludzkich wyborach, dylematach i wartościach. Jest wreszcie przyczynkiem do refleksji nad tym czym byłaby być może Europa i czego zdołałaby z dużym prawdopodobieństwem uniknąć, gdyby plany Napoleona uległy urzeczywistnieniu, gdyby niesiona co prawda na bagnetach, ale postępowa demokracja i jej idee, nie przegrała ze Starym Porządkiem.
Książka jest znakomicie napisana, bardzo przyjazna w lekturze. Niezależnie od tego, że jestem od ponad 30 lat wielkim zwolennikiem V.G.E, że wiele Mu osobiście zawdzięczam [o czym jeszcze kiedyś z pewnością napiszę], jego powieść - uruchamiającą wyobraźnię - gorąco polecam uwadze wszystkich. Naprawdę warto po nią sięgnąć i poświęcić 2 - 3 wieczory na jej lekturę.     

           
   
  

piątek, 19 października 2012

Czy Prezydent Hollande chce być "francuskim" Gorbaczowem?

Urzędujący od niedawna Prezydent Francji, socjalista - Francois Hollande, coraz bardziej odważnie, coraz śmielej, wprowadza zmiany do obowiązującej dotąd wykładni i interpretacji dziejów najnowszych Francji. Zdążył już oficjalnie przyznać, że Francja brała udział w haniebnym procesie Holokaustu, przepraszając za czynny udział Francuzów w wydarzeniach na welodromie Vel d'hiv. Niedawno uznał odpowiedzialność francuską za pozostawienie sobie samych rodowitych Algierczyków, wiernych Metropolii w czasie wojny algierskiej. Ostatnio zaś potwierdził, że skala represji aparatu przemocy Republiki wobec Algierczyków manifestujących żądania niepodległości i liczba ofiar w krwawych wydarzeniach paryskich, z 17 października 1961 roku, było istotnie większa od publikowanych dotąd oficjalnie danych.
Strategia Prezydenta Republiki w odniesieniu do oceny historii Francji jest tyle odważna co kontrowersyjna, przy czym - co nader symptomatyczne - ten zróżnicowany charakter ocen przebiega niezależnie i niezgodnie do istniejących podziałów politycznych. Swój zdecydowany sprzeciw zgłasza nie tylko - co naturalne - tradycyjna prawica. Także w obozie prezydenckim brak consensusu w przedmiotowej sprawie.
Ocena najnowszej historii Francji, nie tylko w odniesieniu do Vichy, ale i procesu dekolonizacji, budzi ciągle we Francji - mimo upływu czasu - sporo emocji, konfliktów, traktowana jest bez mała w kategoriach francuskiej racji stanu. Przypomnieć także wypada, że pochodzący z tego samego obozu politycznego, co urzędujący Prezydent Republiki, F. Mitterrand, zachowując tradycyjne w przypadku francuskich socjalistów przywiązanie do demokracji, praw człowieka, jednostki i wolności obywatelskich [czego doświadczyliśmy jako Polacy w stanie wojennym w Polsce], manifestujący daleko idąca rezerwę wobec de Gaulle'a i Konstytucji V Republiki, przynajmniej w pierwszych latach po powrocie Generała do władzy, był znacząco bardziej powściągliwy w historycznych ocenach i nie wychodził poza tradycyjny kanon francuskiej poprawności politycznej. 
Kluczowe wydaje się być zatem pytanie o intencje i konsekwencje polityki historycznej F. Hollande'a.
Przede wszystkim przyjąć należy, że urzędujący Prezydent Republiki prawdopodobnie ocenił, iż zmiany generacyjne w społeczeństwie francuskim umożliwiają już swoiste odbrązowienie narodowych stereotypów i mitów, formułowanie nowych punktów widzenia, bez zagrożenia antagonizowania społeczeństwa. Po drugie z pewnością uznał, że nawet formułowane kontrowersyjne wnioski, nie wpłyną już w sposób demoralizujący na młode pokolenie Francuzów, skutkujący upadkiem dumy narodowej, rzutującym na samoocenie i poczuciu tożsamości narodowej.
Są jednak i tacy, którzy nie tylko nie podzielają podejścia Prezydenta Hollande'a do omawianych spraw, ale także uważają formułowane przez niego oceny jeżeli nie za zdradę interesu narodowego, to za istotne uchybienie francuskiej tradycji i dumie narodowej, rzutującej na pozycje Francji w świecie. Skojarzenia z ostatnim przywódcą ZSRR Michaiłem Gorbaczowem - zachowując rzecz jasna proporcje - nie są w tej sytuacji bezzasadne. To właśnie Gorbaczow inicjując politykę Priejestrojki [przebudowy] i Głasnosti [jawności], w połowie lat 80 - tych ubiegłego wieku, z jednej strony przywrócił prawdę historyczną w ocenie dziejów ZSRR, z drugiej jednak przyczynił się do upadku mocarstwa, głębokiego kryzysu tożsamości narodowej i obowiązującej natenczas hierarchii wartości. Gorbaczow był uwielbiany i podziwiany przez Zachód, gdzie był symbolem zmian i wolności i coraz mniej akceptowany, a wreszcie odrzucony i skazany na marginalizację w relacjach wewnętrznych. Współobywatele nie mogli mu bowiem darować tego, że akceptował początki erozji ZSRR, a polityka jawności i demokratyzacji nie przyniosła wymiernych korzyści ekonomicznych, nie poprawiła położenia i poziomu życia obywateli Związku Radzieckiego, przyczyniła się natomiast bezsprzecznie do marginalizacji znaczenia i roli  ZSRR w świecie.
Prezydent Hollande staje w istocie przed analogicznymi do Gorbaczowa wyzwaniami i niebezpieczeństwami. Prawda historyczna niekoniecznie musi stać się podłożem szerokiego poparcia osobistego dla Prezydenta i jego formacji politycznej. Próba zmiany aksjologii społecznej Francuzów i ich oglądu dziejów kraju ojczystego, niekoniecznie musi być rozumiana i akceptowana, trafić na podatny grunt, spotkać się z pozytywnym odzewem. Francuzi - jak się wydaje - bardziej niż rozważaniami o nie zawsze chlubnej przeszłości, zainteresowani są parametrami niepewnej przyszłości. Jeżeli francuskim socjalistom i osobiście urzędującemu Prezydentowi Republiki nie uda się zaimplementować działań faworyzujących wychodzenie Francji z kryzysu ekonomicznego, zasługi na innych polach życia społecznego nie zostaną odnotowane, nie powstrzymają fali rozliczeń z socjalistami i ich obietnicami wyborczymi. To przykra, ale wydaje się nieuchronna konsekwencja, to prawdziwy determinizm i wyzwanie.                   
   

piątek, 12 października 2012

Radykalizm i frustracja młodych rozsadzi Europę?

Dzisiejsze wydanie Dziennika "Rzeczpospolita" [12.10.2012], w artykule autorstwa Joanny Ćwiek, przynosi za Eurostatem dane dotyczące bezrobocia w Europie, w grupie osób do 25 roku życia.
Niechlubny rekord w tej dziedzinie dzierży Hiszpania [52,9% młodych w omawianym przedziale wiekowym nie ma pracy], choć statystyki dotyczące innych krajów wcale nie napawają optymizmem [Portugalia - 35,9%, Irlandia - 34,7%, Włochy - 34,5%, Słowacja 31,5%, Bułgaria - 29,4%].
Francja i Polska oscylują wokół tych samych wartości [odpowiednio: 25,2%  - Francja, 25,9% - Polska].
Właściwie tylko Niemcy [8,1%] i Austria [9,7%], wskażnik bezrobocia młodych, utrzymują na poziomie proporcjonalnym z odsetkiem bezrobocia dotyczącym całości populacji.
Te porażające w istocie dane są razem dowodem upadku cywilizacyjnych mitów:

1. Mitu wagi i roli wykształcenia, które - z wyjątkiem tylko niektórych profesji - nie gwarantuje już nie tylko zawodowego powodzenia, nie jest źródłem przewagi konkurencyjnej na rynku pracy, ale nie zapewnia już nawet zatrudnienia. Gdyby wskażnik bezrobocia skorelować ze wskaźnikiem skolaryzacji [zwłaszcza na poziomie wyższym] - czego dowodem Polska - uzyskane wyniki są antytezą potocznej prawdy, o sprawczej roli wykształcenia w rozwoju zawodowym i poziomie życia jednostki.
2. Mitu znaczenia powszechnego dostępu do edukacji. Szkolnictwo staje się z wolna sponsorowanym przez państwo substytutem  szeroko rozumianej aktywności zawodowej, przymusowym, planowym źródłem bezczynności zawodowej. Upowszechniając w ostatnich dekadach wykształcenie na poziomie wyższym, doprowadzono nie tylko - co może być wielce kontrowersyjną tezą - do istotnego spadku jego jakości i poziomu. Uczelnie wyższe sprowadzono de facto do statusu fabryk bezrobotnych, zwłaszcza w niektórych obszarach kształcenia [w Polsce dla przykładu nauki humanistyczne, zarządzanie].

Prawdziwym wyzwaniem i niebezpieczeństwem omawiane zjawisko strukturalnego bezrobocia młodych, staje się jednak w obszarze preferencji i zachowań politycznych. Narastająca wśród młodych apatia, poczucie degradacji społecznej i alienacji, powszechny brak życiowych perspektyw, może sprzyjać dalszej radykalizacji nastrojów tej grupy społecznej. W przypadku Polski i innych państw dawnego bloku wschodniego, zaworem bezpieczeństwa w tym aspekcie, choć kosztownym i niezmiernie szkodliwym społecznie w kontekście choćby dewastacji struktury społecznej, jest wymuszona emigracja na relatywnie dostatni Zachód. Hiszpanie i Portugalczycy coraz bardziej ochoczo opuszczają Ojczyznę, wyjeżdzając do dawnych kolonii, nie jest to jednak i nie może być uniwersalną receptą, powszechnym, a tym bardziej szeroko akceptowanym rozwiązaniem dla Europy.
W wielu europejskich gospodarstwach domowych coraz bardziej "atrakcyjnym" dobrem staje się emeryt, zwłaszcza otrzymujący świadczenie na dotychczasowych zasadach, dotyczących pokolenia okresu gospodarczej prosperity. Zasobność jego portfela jest nierzadko rozstrzygająca dla poziomu życia i mozliwości wielopokoleniowych rodzin, zarówno rodzin pochodzenia, jak i prokreacji.To jednak także nie rozwiązuje sygnalizowanego strategicznego problemu braku pracy zawodowej dla młodych.
W tej sytuacji naturalną pokusą może być skłonność do rozwiązań radykalnych, niekoniecznie mieszczących się w porządku demokratycznym. Prawidłowość ta wielokrotnie sprawdziła się już niestety w Europie, ze znanymi, nierzadko opłakanymi skutkami.
O końcu Europy dobrobytu w znanym dotąd kształcie, swoistej "belle epoque" w powojennej historii Starego Kontynentu, przekonanych jest coraz więcej Europejczyków. Świadomość nieuchronności i determinizmów w tej dziedzinie także wydaje się być uniwersalna. Błędnym jest jednak założenie, że młodzi biernie zaakceptują w długim horyzoncie czasowym patologiczną sytuację na rynku pracy, zgodzą się na społeczną degradację i marginalizację. Nie wiem jaki będzie kolor ich koszul, nie przesądzam kto będzie ich idolem i ideowym przywódcą. Jestem jednak pewnien, że prowokowani, czy przymuszeni okolicznościami, świadomi, bądź manipulowani, podejmą działania aby zmienić istniejący stan rzeczy. Oby tylko racjonalnie, w szacunku dla demokracji, prawa i ... starszych.  
   

            

wtorek, 9 października 2012

Globalizacja, a mondializacja?

Tocząca się obecnie na łamach francuskiej prasy, szeroko obecna w życiu społecznym Francji, dyskusja o zaangażowaniu funduszy inwestycyjnych i inwestorów z rejonu Zatoki Perskiej oraz jego wielopłaszczyznowych implikacjach, nie jest wbrew pozorom jedynie akademickim sporem, dowodem na witalność francuskich elit intelektualnych i politycznych. To realny problem o dalekosiężnych konsekwencjach.
Francuzi zadają sobie pytanie o granice swobody inwestycyjnej, granice przepływu kapitału, za sprawą aktywności funduszy o katarskim rodowodzie, angażujących się w finansowanie wybranych francuskich przedsięwzięć gospodarczych i społecznych, czego koronnym przykładem przejęcie w maju 2011 roku przez Quatar Sports Investment, znakomitego francuskiego klubu piłkarskiego: Paris Saint - Germain.
Dla wielu obserwatorów francuskiego życia politycznego, wzrost zaangażowania i inwestycji bezpośrednich kapitału islamskiego we Francji jest wyzwaniem, jest zagrożeniem, z uwagi między innymi na popularność idei utożsamianych przez Al - Jazira w znacznym odłamie społeczeństwa francuskiego, zwłaszcza o imigranckich korzeniach. Na porządku dziennym stają zatem pytania o kryteria wyboru celów inwestycyjnych, prawdziwe przesłanki strategiczne zaangażowania kapitałowego we Francji kapitału arabskiego. 
Kwestia ta, to de facto papierek francuskiego stosunku do globalizacji i jego fundamentalnej zasady: wolności przepływu ludzi i kapitału. 
Wydawałoby się, że pojęcia globalizacji i mondializacji są tożsame, a to ostatnie jest jedynie dowodem na podziwu godną dbałość Francji o pozycję języka francuskiego w świecie. Tymczasem zamieszanie z katarskimi funduszami inwestycyjnymi potwierdza pewną dychotomię między globalizacją, a mondializacją. Dla Francuzów - dodajmy zresztą coraz częściej nie tylko dla nich - globalizacja ma konotację pozytywną tylko do czasu, kiedy służy interesom narodowym, natomiast kiedy - nawet hipotetycznie interesy te mogą być zagrożone, bądź wymagają wypracowania consensusu - konotacja ta przyjmuje zdecydowanie pejoratywną wymowę.  
Pikanterii sprawie dodaje zarazem fakt, że Francja pozostaje.... pierwszym dostawcą uzbrojenia dla armii katarskiej, a znakomity francuski koncern naftowy Total, od lat odgrywa kluczową, pierwszoplanową rolę w przemyśle petrochemicznym tego kraju. 
Sprawa tymczasem jest banalnie prosta. Rozumiejąc, a nawet podzielając obawy i obiekcje francuskie trzeba mieć zarazem świadomość, że globalizacja stała się obiektywnym faktem, procesem nie podlegającym już reglamentacji. Otwarcie rynków, uniezależniło wybory międzynarodowych korporacji od woli narodowych decydentów, spowodowało, że wszelkie działania korygujące mają współcześnie niezmiernie małą użyteczność. Optując - wcale nie tak dawno - za pełną, nielimitowaną i nieskrępowaną wolnością dla przepływu osób, towarów, usług i kapitału, dokonano w istocie strategicznego wyboru. Być może błąd polegał na tym, że kraje Zachodu widziały się zawsze w roli beneficjenta globalizacji, nie przewidziano scenariuszy, w których rola świata Zachodu jest nie tylko werbalnie kontestowana, ale i obiektywnie, zasadnie podważana. Chiny, Indie, świat arabski, z sukcesem zmieniają przyznane im onegdaj autorytarnie miejsce w międzynarodowym podziale pracy, do czego upoważnia ich obecny status i co legitymizuje ich aktualna, ekonomiczna pozycja na mapie gospodarczej świata. Zresztą może racje mają ci, którzy twierdzą, że zachodzące na naszych oczach zmiany nie są niczym nadzwyczajnym? Ich zdaniem dwa ostatnie stulecia - których wyróżnikiem były: dominacja wpierw Europy, a potem USA - były czymś sztucznym i nie uzasadnionym. Dziś świat - w tym ujęciu, głównie za sprawą restytucji pozycji Chin - wraca po prostu do naturalnego porządku?        
       

"Nie wykluczamy niczego" -pragmatyzm, relatywizacja, cwaniactwo, czy strategia?

Francuski Front Narodowy, za sprawą dzisiejszego [9.10.2012 r.] oświadczenia lidera partii: Marine Le Pen - "[...] nie wykluczamy niczego [....]" w odniesieniu do wyborów lokalnych we Francji, w 2014 roku, potwierdził swoją dojrzałość polityczną i strategiczną, znakomite wyczucie nastrojów społecznych, wreszcie przyznawaną mu coraz bardziej zasadnie - w aktualnej sytuacji politycznej we Francji - rolę arbitra systemu politycznego.
Front nie wyklucza zawarcia sojuszu wyborczego z tradycyjną prawicą, utożsamianą z UMP i niezależnymi, celem zainicjowania procesu pozbawienia władzy francuskich socjalistów. Sojusz ten może przyjąć zarówno formę instytucjonalną, w postaci wspólnych list wyborczych, jak i poparcia określonych, wspólnych kandydatów. 
Ta z pozoru kontrowersyjna, nie mieszcząca się w granicach poprawności politycznej deklaracja M. Le Pen, jest nie tylko wyborem strategicznym, jest zarazem znakomitą odpowiedzią na oczekiwania społeczne. Już dziś 1 na 3 sympatyków UMP, faworyzuje w sondażach alians wyborczy z Frontem Narodowym, widząc w nim realną, poważną, być może nawet jedyną, szansę na odsunięcie od procesu sprawowania władzy  francuską lewicę.  
Afirmacja strategii politycznej Frontu w kontekście wyborów 2014 roku, ma jeszcze jeden cel: doprowadzenie do końca procesu izolacji Frontu w obrębie obozu politycznego prawicy. Dziś nastroje społeczne i polityczne we Francji dalece bardziej sprzyjają Frontowi Narodowemu niż w minionych dekadach, zatem oczekiwanie na powtórkę "efektu Dreux" [wrzesień 1983 - miasto to symbolizuje pierwszy skuteczny sojusz wyborczy Frontu z tradycyjną prawicą na szczeblu lokalnym], tym razem jednak w odniesieniu do ogólnokrajowej sceny politycznej, jest w pełni uzasadnione.   
Sukces w wyborach lokalnych 2014 roku, zwłaszcza osiągnięty w warunkach sojuszu na prawicy, byłby niewątpliwie dla Frontu Narodowego dobrym prognostykiem przed kolejnymi elekcjami: do P.E, jak i parlamentarną i prezydencką we Francji. Front uzyskałby wolną, nieskrępowaną możliwość spełnienia wymogów formalnych francuskiej ordynacji wyborczej [poparcie tzw. "wyborców kwalifikowanych" dla własnego kandydata w wyborach prezydenckich]. Uzyskałby istotny efekt propagandowy, oddziałujący na świadomość społeczną, na preferencje i zachowania wyborcze: stałby się partią władzy. 
Analizując obecną sytuację społeczno - polityczną we Francji, budując możliwe scenariusze i ekstrapolując zachowania wyborcze Francuzów, nie jest przesadą założenie, że druga dekada XXI wieku we Francji, będzie dekadą Frontu Narodowego.   
Formuła "nie wykluczamy niczego", nie jest zatem asekuranctwem, dowodem nadmiernej ostrożności politycznej, braku wiary w sukces. Wprost przeciwnie. Jest jasnym komunikatem, otwartym postawieniem sprawy, wyzwaniem rzuconym francuskiej prawicy i jej wyborcom. Jest śmiałym, strategicznym ruchem wyprzedzającym, wyzwaniem rzuconym przez formację o aspiracjach immanentnych dla odpowiedzialnej politycznie i społecznie partii  rządzącej.   

poniedziałek, 1 października 2012

Jestem normalny - czyli polskie wyznanie wiary

Historia zna wiele odważnych, kontrowersyjnych, a zarazem nośnych społecznie wystąpień, formułowanych w określonych okolicznościach historycznych i społeczno - politycznych, wygłaszanych niejednokrotnie wbrew wymogom poprawności politycznej, partykularnym interesom ich autorów, własnej bazy społecznej, a jednocześnie w poczuciu strategicznej konieczności i historycznej odpowiedzialności. Celem ilustracji sygnalizowanego zjawiska, można przywołać choćby dwa przykłady: Charlesa Maurras'a i Johna F. Kennedy'ego.
Ch. Maurras [1986 - 1952], czołowy choć zarazem niezmiernie kontrowersyjny francuski myśliciel polityczny i doktryner konserwatyzmu, ale nade wszystko znakomity i niezmiernie płodny pisarz polityczny, mimo konfliktu z Kościołem katolickim, mimo ekskomunikowania w 1926 roku i umieszczenia swoich książek na Indeksie Ksiąg Zakazanych, pozostał wierny Rzymowi, mówiąc o sobie niewzruszenie: "Jestem Rzymianinem w bogactwie mojego bytu historycznego, intelektualnego i moralnego". Niezależnie od uraz, animozji oraz doznanych krzywd, Rzym dla Maurras'a był niewzruszenie ucieleśnieniem naturalnego porządku, jedynym pełnoprawnym i odpowiedzialnym depozytariuszem tradycji europejskiej i takiej samej tożsamości.
Prezydent USA John F. Kennedy [1917 - 1963], niespełna 6 miesięcy przed swoją tragiczną śmiercią w Dallas, 26.03.1963 roku, podczas pobytu w Berlinie i obchodów 15 rocznicy uruchomienia mostu powietrznego do Berlina Zachodniego, który uratował w sensie egzystencjalnym mieszkańców tego miasta przed skutkami blokady, będąc symbolem determinizmu zachodnich aliantów wobec prób radzieckiego dyktatu w Europie, wypowiedział słynne, kontrowersyjne słowa: "Jestem Berlińczykiem" ["Ich bin ein Berliner"]. 
Sytuacja w Polsce, niezależnie od preferencji politycznych, dojrzewa dziś do konieczności polaryzacji stanowisk, odważnego, publicznego opowiedzenie się za określoną, szeroko rozumianą aksjologią.
W sensie strategicznym i społecznych priorytetów, powaga chwili i dobrze pojęty interes większości, wymaga koncentracji uwagi i wysiłków na kluczowych problemach społecznych większości właśnie, z należytą co prawda atencją, aczkolwiek bez faworyzowania praw i preferencji mniejszości. Na ważne, choć kontrowersyjne kwestie i projekty forsowane przez mniejszość, przyjdzie czas w lepszych czasach w sensie politycznym, społecznym, ale i w innych realiach budżetowych. Dziś potrzebą chwili jest koncentracja na absolutnie priorytetowych problemach: maksymalnej redukcji bezrobocia, niedopuszczeniu do dalszego rozwierania się biegunów bogactwa społecznego, zapewnieniu bezpieczeństwa socjalnego najbiedniejszych, minimalizacji apatii i lęków społecznych, wyegzekwowaniu rzeczywistej równości społecznej, choć nie egalitaryzmu, wreszcie pryncypialnej walce z patologiami oraz zapewnieniu niezakłóconego, skutecznego, a zarazem sprawiedliwego funkcjonowania państwa i jego organów.
Dystansowanie się od PiS-u, nie może oznaczać i być odbierane jako opowiadanie się, faworyzowanie Platformy Obywatelskiej. Niestety brak skuteczności i arogancja władzy, reprezentowana przez koalicję rządową wyraźnie i zdaje się względnie trwale, odkształciła barometr społecznych preferencji na niekorzyść nie tylko PO, ale i PSL.
Aspiracje lewicy - w sensie formacji politycznej i formuły programowej - nie znajdują poparcia z uwagi nie tylko na niską atrakcyjność programu, ale nade wszystko archaiczne formy organizacji oraz brak fundamentalnej analizy stratyfikacji społecznej. Współczesna polska lewica nadal funkcjonuje zdaje się w rzeczywistości klasycznego społeczeństwa klasowego, sfokusowana na wielkoprzemysłową klasę robotniczą, która... staje się nieubłaganie reliktem przeszłości. Podjęcie się przez lewicę roli mecenasa mniejszości i pryncypialny, wojujący antyklerykalizm, także z pewnością nie poszerza jej potencjalnej bazy społecznej. Więcej nawet, jest to element samoograniczenia, działanie preferujące w istocie polityczne status quo w Polsce, oznaczające uprzywilejowaną pozycję prawicy.  
Dziś najważniejszym wyzwaniem i zadaniem społecznym jest umiejętność - zarówno w wymiarze jednostkowym, jak i zbiorowym - właściwej analizy i interpretacji zachodzących procesów społecznych, na bazie obiektywnych faktów, a nie emocji i stereotypów, wzmacnianych przez działania mediów. W dzisiejszej Polsce, nie trzeba być ani białym, ani czerwonym, ani czarnym. Nie wystarczy powoływać się na solidarnościowy rodowód, który nie zapewnia już sakralizacji w odbiorze społecznym, a analogiczny rodowód sięgający socjalistycznej Polski, też nie jest już obciążeniem i nie musi być źródłem kompleksów. Autorytetami nie są w równej mierze jako grupa społeczna zarówno politycy, jak i biskupi i proboszcze. Pozostają nimi co najwyżej niektórzy z nich. Dziś każdy z nas, każdego dnia, musi dokonywać wyborów i ocen, dbać o swój kręgosłup ideowy i moralno - etyczny, własnym wysiłkiem i na własny rachunek, ponosząc zarazem osobistą i zbiorową odpowiedzialność za działania i zaniechania. Dlatego wyzwaniem na dziś jest to, abyśmy jako jednostki, społeczeństwo, jako naród, nie stracili zimnej krwi, zdrowego rozsądku, nie dali sobą manipulować, abyśmy po prostu, zwyczajnie, pozostali normalni.      
            

niedziela, 30 września 2012

"Nie" dla wyrzeczeń - nowa europejska mantra?

W Europie narasta społeczne rozgoryczenie, frustracja i sprzeciw wobec kolejnych mutacji aplikowanych programów oszczędnościowych. Przy czym - co nader symptomatyczne - nie dotyczy to wyłącznie krajów pogrążonych w strukturalnym kryzysie [Grecja, Portugalia, Hiszpania].
Zawrotną karierę robi pojęcie sprzeciwu wobec dalszych oszczędności i wyrzeczeń, także we Francji, która stała się w ostatnich dniach areną masowych wystąpień społecznych pod hasłem "Non l'austerite" ["Nie dla wyrzeczeń"].
Wyraźnie narasta niechęć nie tylko do polityki "zaciskania pasa", ale także dla uniwersalnych wartości liberalizmu: wolnego przepływu kapitału, mondializacji/globalizacji, wreszcie do instytucji europejskich, a nawet samej koncepcji jedności europejskiej.
Polska, sobotnia manifestacja w Warszawie, wpisuje się zatem w szerszy kontekst, jest elementem ogólnoeuropejskiego niezadowolenia. Istotną różnicą - ograniczając się do przykładu Francji - jest jednak reakcja władz politycznych na te wydarzenie.
We Francji rząd zadeklarował, że bolesny zmiany zostają wprowadzone na okres maksimum 2 lat, ogłaszając zarazem koncepcję "skromności budżetowej", która sprowadza się między innymi, do zamrożenia budżetów instytucji centralnych i 10% redukcji dodatków płacowych francuskich deputowanych. Nikt zarazem nie próbuje dyskredytować uczestników demonstracji i ich organizatorów.
W Polsce - póki co - koalicja rządowa podejmując i przejmując od opozycji zasady polityki inwektyw wobec adwersarzy politycznych, ogranicza się wyłącznie do dezawuowania koncepcji swoich przeciwników, nie prezentując kompleksowego, spójnego, osadzonego w ramach czasowych programu politycznego. Dodatkową okolicznością komplikującą sytuację społeczno - polityczną w Polsce, jest kwestia Tragedii Smoleńskiej, która staje się z wolna elementem dywersyfikacji politycznej, a zarazem integracji obozu władzy i znacznej części opozycji.
Wydaje się, że europejska klasa polityczna nie znalazła dotąd [zasadnym jest zarazem pytanie, czy w ogóle znajdzie?] remedium na naturalny sprzeciw szerokich warstw społecznych wobec de facto obniżenia dotychczasowego poziomu życia. Opór społeczny narasta tym bardziej, że zarazem widoczne jest coraz bardziej budzące społeczne rozgoryczenie rozwieranie się biegunów społecznego bogactwa, niska efektywność i społeczne zaangażowanie - z punktu widzenia interesów zbiorowości - ponadnarodowych koncernów i instytucji finansowych. Powszechnym dezyderatem staje się powrót do interwencjonizmu i aprecjacji państwa narodowego.
Sytej dotąd, bezpiecznej, pławiącej się w indywidualnej konsumpcji Europie Zachodniej, przychodzi się zmierzyć z największym bodaj wyzwaniem od czasów II wojny światowej. 
Co do sprzeciwu wobec wyrzeczeń, panuje - co zrozumiałe - społeczny consensus. Pytanie tylko co w zamian. Czy współczesne społeczeństwa europejskie znajdą rozwiązanie w ramach obowiązującego porządku prawnego, czy filary XX wiecznej demokracji wytrzymają wielokierunkową presję? A może jednak nieuchronnie nadchodzi czas radykalizmów, mniejsza o to czy prawicowych, czy lewicowych?               

           

poniedziałek, 24 września 2012

Gdy bezradność staje się obsesją.

We Francji, czołowa przedstawicielka Partii Socjalistycznej, poważna, potencjalna kandydatka na zastępcę mera Paryża w najbliższych wyborach samorządowych 2014 roku, Pani Anne Hidalgo oświadczyła wczoraj, że Front Narodowy nie jest partią porządku republikańskiego, że odpowiada definicji partii neonazistowskiej, a historycznie jej protoplaści, byli zwolennikami kolaboracji z nazistami. Na marginesie, takie oskarżenia we Francji - biorąc pod uwagę jej skomplikowaną historię - są dowodem skrajnej desperacji. 
Kierownictwo Frontu Narodowego zapowiedziało rzecz jasna skierowanie sprawy na drogę sądową.
W Polsce też często słyszymy, że ta, czy tamta partia, reprezentująca określone środowiska i związane z tym interesy oraz hołdująca odmiennej niż rządzący aksjologii, nie zasługuje na pełnoprawną obecność w życiu politycznym, uczestnictwo w dyskursie publicznym, a jej zwolennicy są obywatelami mniej dojrzałymi, o mniejszym wyrobieniu politycznym. By ograniczyć się do III Rzeczpospolitej, taki status i percepcję mieli wyborcy lewicy bezpośrednio po 1989 roku, potem elektorat Tymińskiego w wyborach prezydenckich 1990 roku [wypada przypomnieć, że uzyskał on poparcie ponad 3,6 mln Polaków, tj. 25,75% głosujących], wreszcie sympatycy Samoobrony, a obecnie admiratorzy Ruchu Palikota, SLD, a nawet PiS-u.
Zarówno w Polsce, jak i we Francji, jest to pokłosiem absurdalnego założenia rządzących, że naturalne podziały polityczne, mozaikę społecznych preferencji politycznych, opartych na wyraźnie ideologicznej podstawie, można zdeprecjonować, dowolnie reglamentować i kształtować, by nie powiedzieć manipulować nimi.
To absolutnie błędne założenie.
W istocie rzeczy rządzący mają w naturalny sposób większą możliwość dotarcia do serc i umysłów obywateli, choćby za sprawą nieskrępowanego dostępu i obecności w mediach. To poważna, czasami rozstrzygająca okoliczność, nie zapewniająca jednak uniwersalnego "rządu dusz".
Partie będące u władzy, zarówno w Polsce, jak i we Francji, zapominają o kluczowym założeniu obecnym w życiu politycznym od czasów klasyków marksizmu: to byt kształtuje świadomość. W konsekwencji osiągany przez nie poziom poparcia społecznego, perspektywy na przyszłość, są wprost proporcjonalne do obiektywnego i subiektywnego poczucia zadowolenia obywateli z szeroko rozumianego poziomu życia.
Zarówno w Polsce, jak i we Francji - niezależnie od istniejących różnic, jak choćby czas sprawowania władzy i swoboda jej wykonywania - coraz bardziej widoczna jest histeria i bezradność rządzących wobec obiektywnych trudności procesu rozwoju społecznego, zwłaszcza w warunkach kryzysu ekonomicznego, co w sposób bezpośredni przekłada się na stan nastrojów społecznych. Subiektywną przyczyną spadających notowań władzy publicznej jest niezadowalająca efektywność sprawowania władzy,  mała transparentność życia politycznego, wzmagana przez afery z udziałem oligarchii partyjnych.
Starą jak świat metodą uśmierzania własnego bólu przez rządzących i integrowania społeczeństwa wokół własnych celów, jest koncepcja poszukiwania wroga: zewnętrznego i wewnętrznego. We Francji tę rolę zaczyna odgrywać Front Narodowy, w Polsce zatomizowana póki co opozycja.
W tle tej manipulacji, o szczególnie wątłej podstawie merytorycznej, pobrzmiewa zasadnicze pytanie: czym jest demokracja, jaki jest zakres swobód obywatelskich?
Jeżeli prominentni przedstawiciele partii rządzących odmawiają legalnej opozycji, nierzadko o statusie parlamentarnym, prawa do uczestnictwa na równych prawach w życiu politycznym, uciekając się przy tym do retoryki z minionej epoki [vide argumentacja A. Hidalgo], musi stać się to przyczynkiem do dyskusji o demokratycznych pryncypiach. Jeżeli bowiem przyjąć za usprawiedliwioną i zasadną argumentację Pani Hidalgo, 18% Francuzów popierających Front Narodowy we Francji to kto? Naziści, faszyści, ludzie zmanipulowani, obywatele drugiej kategorii? Przecież to absurd!!!
Wytłumaczenie takich postaw przedstawicieli partii rządzących prezentowanych wobec opozycji jest prozaiczne. U źródeł takich zachowań, takiej agresji, podejmowanych działań, leży wynikająca z bezradności, rozpaczliwa, obsesyjna próba zdezawuowania przeciwnika politycznego. W porządku demokratycznym jest to jednak droga donikąd, skazana na porażkę. Jedyną wątpliwością jest horyzont czasowy wspomnianej klęski i jej rozmiary.       
Panie i Panowie politycy! Czas nie na romantyczne, demagogiczne, oratorskie popisy, a na pozytywistyczną pracę u podstaw. Po to zostaliście obdarzeni zaufaniem społecznym, które - na szczęście -  w demokracji po długim niestety okresie ochronnym [kadencja], może zostać odebrane. 
           
       

poniedziałek, 17 września 2012

Zmarł ojciec wielkiej dystrybucji: E. Leclerc.

We Francji zmarł dziś [17.09.2012 r.], w wieku 85 lat Edouard Leclerc - jedna z ikon wielkiej dystrybucji, twórca nowej formuły handlu, opartej na bezpośrednich relacjach z producentami, z pominięciem wszelkich ogniw pośrednich.
E. Leclerc urodzony 20.11.1926 roku, Bretończyk, pochodzący z licznej, katolickiej rodziny, miał być pierwotnie... księdzem katolickim. Po rezygnacji z nauki w seminarium, w 1949 roku, otworzył w rodzinnym Landerneau nowy, nieznany dotąd na rynku format sklepu - supermarket.
W 1964 roku powstał pierwszy hipermarket tej sieci.
W 1969 roku, na skutek rozłamu w Grupie E. Leclerc, powołano do życia najpierw firmę Ex, przemianowaną z czasem na znaną szeroko, także w Polsce, Grupę Intermarche/ Les Mousquetaires.
Od 2003 roku firmą E. Leclerc zarządza syn twórcy sieci: Michel Edouard Leclerc.
Na dziś przedsiębiorstwo generujące ponad 40 mld Euro przychodów, mające de facto charakter autonomicznej grupy zakupowej, liczy około 700 placówek handlowych [w samej Francji 686], z czego jedynie dwie lokalizacje: w Brest i oczywiście w historycznej kolebce firmy: Landerneau, należą do rodziny Leclerc.
Trudno nie zauważyć wkładu Edouarda Leclerc w organizację nowoczesnej struktury sprzedażowej, dominującej na dziś w krajobrazie handlowym Europy. Jeżeli Francja jest protoplastą organizacji współczesnego handlu w Europie, to E. Leclerc jest i pozostanie niewątpliwie pionierem w tej dziedzinie.
Hipermarketów i supermarketów można nie lubić, można wnosić wiele krytycznych uwag pod ich adresem, można podważać zasadność istnienia tej formuły organizacji handlu, obnażać nachalność marketingową, etc.  Nawet jednak dla przeciwników pozostaje poza sporem fakt, że wielka dystrybucja w zasadniczy sposób obniżyła poziom cen detalicznych, wymusiła kluczowe przeobrażenia po stronie producentów i dostawców, że była wielokrotnie w historii narzędziem i orężem walki z inflacją, uczyniła wreszcie zakupy zajęciem wygodniejszym i przyjemniejszym dla konsumentów.
Warto kupując w hipermarketach i supermarketach wiedzieć, że zasadnicze zmiany w organizacji europejskiego handlu nastąpiły na przestrzeni ostatnich 60 lat. Warto wiedzieć, że trudny do przecenienia wkład w ten proces wniósł skromny Bretończyk: Edouard Leclerc.    
    
   

piątek, 14 września 2012

Lewica jest Don Kichotem, a prawica Sancho Pansą?

Afery toczące polskie życie publiczne, o charakterze politycznym, gospodarczym, ale także moralno - obyczajowym - umiejętnie skądinąd eksponowane przez środki masowego przekazu - skutecznie tuszują, spychają na drugi plan i odwracają uwagę od coraz bardziej oczywistego klinczu polskiego systemu politycznego, stając się zarazem substytutem poważnej debaty publicznej o sprawach dla Polski i jej obywateli najważniejszych.
Jednym z istotniejszych - bynajmniej nie wyłącznie teoretycznie - tematów, jest pytanie o optymalny kształt polskiej demokracji, o polski system partyjny, a zwłaszcza o aktualność i adekwatność tradycyjnych podziałów: lewica - prawica.
Inspirującym przyczynkiem do takiej dyskusji, mogą być dwa artykuły, które ukazały się ostatnio [13.09.2012], we francuskim "Le Monde", autorstwa Florence Haegel: "Timide degel democratique" i Nicolas'a Truong'a: "La gauche, c'est Don Quichotte, et la droite, Sancho Panca". 
Uwagi autorów dotyczą rzecz jasna francuskiej rzeczywistości, ale - moim zdaniem - mają one walor uniwersalny, warto zatem zaadaptować je do naszych, polskich warunków.
Dla prof. renomowanej Science Po, F. Haegel - której obserwacje i wnioski odnoszą się zwłaszcza do francuskiej prawicy - współczesne partie wymagają zdecydowanej odnowy wewnętrznych zasad i procedur demokratycznych oraz zasadniczej zmiany kultury organizacji. Członkowie partii muszą - częstokroć wbrew woli i preferencjom oligarchii partyjnych - faktycznie uczestniczyć w życiu i wyborach strategicznych swoich formacji. W życiu wewnętrznym partii politycznych dominować powinny trzy priorytety: 1]. demokratycznej konkurencji [co w praktyce oznacza przyzwolenie dla funkcjonowania frakcji i akceptację wyboru lidera na drodze wewnętrznej, otwartej rywalizacji], 2]. permanentnej partycypacji [wysoki poziom aktywności i zaangażowania członków w życiu wewnętrznym partii, warunkiem  jej wiarygodności, ideowej tożsamości, a w konsekwencji sukcesu politycznego], wreszcie 3]. demokracji deliberatywnej [której zasadą jest nie tylko dbałość o podniesienie zaangażowania mas członkowskich w funkcjonowaniu partii, ale i atencja wobec form i charakteru tego uczestnictwa, z deprecjacją poprawności politycznej w wymiarze życia wewnętrznego i opacznie rozumianej jednolitości].
Bardziej kontrowersyjny charakter ma artykuł N. Truong'a, w którym rozwijana jest równie stara, co ciekawa teza - stereotyp: partie prawicy - formacje porządku, autorytetu, rodziny, religii, tradycji; partie lewicy - formacje zmiany, równości, braterstwa, postępu emancypacji. Zaskakująca jest jednak pointa artykułu: lewica jest Don Kichotem, prawica Sancho Pansą!!!. Jeżeli uzmysłowimy sobie charakterystykę wymienionych postaci: Don Kichot - błędny rycerz, człowiek czynu, zdolny do heroizmu, choć zarazem megaloman preferujący akcyjność nad pozytywistyczną pracę, Sancho Pansa - ucieleśnienie zdrowego rozsądku, zwolennik organicznego rozwoju z szacunkiem dla praw uniwersalnych, zarazem unikający skrajnych rozwiązań i pozbawiony determinacji, zarysowane nader plastyczne pole do dyskusji o prawicy i lewicy, jest tyle użyteczne, co dyskusyjne.
Czy w polskiej rzeczywistości zasadne jest stosowanie tej samej miary dla charakterystyki i etykietyzacji głównych podmiotów systemu partyjnego?
Instynktowna odpowiedź przecząca, budowana na bazie obserwacji polskiego życia politycznego, po głębszej refleksji staje się bardziej zniuansowana.
Polskie partie polityczne z powodów ideologiczno - doktrynalnych, ale także potrzeb dyktowanych bieżącą walką polityczną, z trudnością mieszczą się w schematach analizy i oceny. Jest to także konsekwencją świadomej ucieczki od etykietyzacji i naturalnym dążeniem do zwiększenia pola społecznego oddziaływania, znajdującego wyraz w budowaniu postaw i preferencji wyborczych, oraz w wynikach sondaży.
Polskie partie polityczne - ciągle dalekie od pragmatyzmu - zdominowane przez oligarchie partyjne, tkwią w ciasnych, statycznych, archaicznych podziałach społecznych, epatując jakże często hasłami programowymi stanowiącymi ewidentnie element przeszłości, miast przyszłości. Przywództwo polityczne w polskich formacjach powszechnie sprowadza się do pozycji lidera - omnibusa, nie tylko nie znoszącego sprzeciwu, akceptującego fasadowość i formalny charakter wewnątrzpartyjnej debaty, ale i preferującego aktorskie tricki nad rzetelną, merytoryczną, opcjonalną, czasami trudną debatę o partyjnej aksjologii i priorytetach, o drogach politycznej optymalizacji.                

niedziela, 9 września 2012

Gorąca jesień we Francji, a w Polsce jesień ostatniej szansy?

Wedle ostatnich sondaży [np. sondaż BVA dla "Le Parisien", opublikowany w internetowym wydaniu "L'Express" z 9.09.2012], już 6 - ciu na 10 - ciu Francuzów, nie jest zadowolonych z działalności Prezydenta Republiki F. Hollande'a. Prezydent coraz częściej wzywany jest do zasadniczej redefinicji celów.  Pamiętać przy tym trzeba o swoistym komforcie rządzenia francuskich socjalistów, którzy kontrolują wszystkie kluczowe ośrodki władzy [urząd prezydencki, Zgromadzenie Narodowe], mają zatem swobodę w realizacji swoich celów strategicznych. 
Poparcie Platformy Obywatelskiej w Polsce i jej lidera, a zarazem Premiera rządu, oscyluje wokół wartości uzyskiwanych przez F. Hollande'a we Francji. Platforma uzyskuje maksimum 40% poparcie, pozostając i tak niezmiennie liderem w polskim życiu politycznym.
Prezydent Hollande chce odzyskać zaufanie i inicjatywę polityczną na drodze reform zorientowanych na podtrzymanie poparcia warstw średnich i pracujących: program tworzenia nowych miejsc pracy, dolegliwe, progresywne opodatkowanie najbogatszych,  złagodzenie rygorów ustawy emerytalnej w aspekcie wieku emerytalnego [60 rok życia, przy 40 letnim okresie zatrudnienia].
Równocześnie w szeregach rządzącej Partii Socjalistycznej we Francji rozpoczyna się decydujący etap walki o sukcesję, po odchodzącej z kluczowej funkcji Przewodniczącej M. Aubry. Stopniowo zaczyna podnosić się z porażki wyborczej francuska prawica. Front Narodowy nie ukrywa, że jego najbliższym, strategicznym celem są wybory samorządowe 2014 roku, które stanowić będą niezbędne choćby z formalnego punktu widzenia podłoże, do próby sięgnięcia po władzę w kolejnej elekcji parlamentarnej i prezydenckiej.
W Polsce targanej aferami i coraz większymi antagonizmami,  zewsząd słyszymy o nowej, planowanej jeszcze na ten miesiąc ofensywie politycznej rządu pod hasłem "nowego expose". Równocześnie pojawiają się informacje o możliwości rekonstrukcji rządu, oraz wejścia do niego tak kontrowersyjnych postaci jak J. Kluzik - Rostkowska, co nie uważam bynajmniej za znak roztropności i dowód strategicznego myślenia ze strony liderów P.O [casus ministra Arłukowicza, winien być wystarczającą lekcją pokory]. 
Mając świadomość ograniczeń wynikających z uwarunkowań międzynarodowych, globalnego i obiektywnego charakteru kryzysu ekonomicznego, a także determinantów budżetowych Polski, zastanawiam się dlaczego Platforma nie decyduje się na naprawdę odważny ruch, na poważne, a nie medialne jedynie odzyskanie inicjatywy politycznej, ryzykowane zarazem, choć stanowiące w moim przekonaniu działanie ostatniej szansy dla tej formacji.
Analizując sytuację polityczną i socjologiczną w Polsce, w aktualnych uwarunkowaniach parlamentarnych, prawdopodobieństwo istotnej jakościowo zmiany w rządach obecnej koalicji, jest w mojej ocenie równe zeru. 
PSL - niezależnie od wątpliwych zmian na Kongresie tej formacji - pozostanie "wielkim hamulcowym" zmian reformatorskich, koncentrując swoją uwagę na ochronie interesów własnego elektoratu. Dla Platformy jest chyba od dawna jasne, że z PSL -em nie da się wdrożyć żadnych istotnych zmian, dynamizujących polską rzeczywistość, czyniących ja zarazem bardziej nowoczesną, transparentną i efektywną.
PiS podejmujący skądinąd interesującą próbę merytorycznego "uderzenia" w Platformę, nie posiada zdolności koalicyjnej, a wzajemne animozje między przywódcami partyjnymi, czynią rozmowę o "wielkiej koalicji" mało użytecznym marzycielstwem. Trudno także odpowiedzialnie założyć - biorąc zwłaszcza pod uwagę doświadczenia historyczne - że PiS uzyska status partii rządzącej samodzielnie w następnych wyborach. 
SLD nie potrafi odzyskać poparcia społecznego, a Ruch Palikota targany wewnętrznymi sprzecznościami i aspiracjami, dryfuje od partii reprezentującej interesy szeroko pojętych mniejszości, przez partię populistyczną, do partii liberalnej, sprzyjającej interesom prywatnych przedsiębiorców, tracąc relikty ledwie co stworzonych podstaw własnej tożsamości.
Jedynym poważnym zagrożeniem dla Platformy jest zapowiadana kampania polityczna związków zawodowych [zwłaszcza NSZZ "Solidarność"], które na bazie utraconego i zawiedzionego przez koalicję zaufania społecznego, spróbują zdynamizować sytuację polityczną w Polsce, tworząc podstawy instytucjonalne pod ewentualne przyszłe rządy z własnym udziałem, a minimum uzależnionych od własnego poparcia.
Zastanawiam się dlaczego liderzy Platformy - dodajmy coraz bardziej targanej interesami wewnętrznych frakcji - nie decydują się na uderzenie wyprzedzające. Dlaczego Platforma prezentując wpierw swoje dopracowane strategiczne priorytety, sama nie odwołuje się do woli wyborców. Dlaczego nie stawia sprawy bardzo jasno: w obecnym układzie politycznym nie jesteśmy w stanie efektywnie rządzić, z uwagi na ograniczenia rządu koalicyjnego. W konsekwencji decydujemy się na przedterminowe wybory, dla których alternatywą jest jedynie obecny marazm, lub rządy PiS. Jesteśmy gotowi i przygotowani wziąć całą odpowiedzialność za Polskę, nie jesteśmy jednak zainteresowani kontynuacją rządzenia w obecnym kształcie i układzie parlamentarnym. Nie rozumiem dlaczego Platforma nie aspiruje i oficjalnie nie zgłasza aspiracji francuskich socjalistów: warunkiem sprawności rządzenia jest efektywne posiadanie władzy. W polskich warunkach potrzebna jest rzeczywista większość parlamentarna i swoboda utworzenia samodzielnego, autorskiego rządu.  
To jest ryzykowna z punktu widzenia elit Platformy, ale zdaje się jedynie słuszna strategia. Platforma winna odwołać się do woli wyborców właśnie teraz, prezentując szczegółowy program, deklarując "nowe otwarcie". Jestem pewien, że polski wyborca zachowa się racjonalnie, a wynik wyborów albo da Platformie tytuł do dalszego rządzenia, względnie odsunie ją od władzy. 
Jeżeli P.O tego nie zrobi, z dużą dozą prawdopodobieństwa w najbliższych wyborach i tak utraci władzę, lub co najwyżej prolonguje ją na dotychczasowych zasadach, nie mogąc poszczycić się fenomenalnymi efektami okresu swego rządzenia, z wyjątkiem historycznego rekordu długości sprawowania samej władzy. To jednak wątpliwa kategoria liderowania. 
Przywództwo wymaga zdolności do przewidywania i podejmowania strategicznie odważnych decyzji. Zdaje się, że nadchodząca jesień jest dla Platformy w Polsce czasem ostatniej szansy.
Prezydent Hollande i francuscy socjaliści mają jeszcze trochę więcej czasu, choć też nie za wiele. Posiadają również  faktyczną, pełną władzę, co czyni ich sytuację wydatnie lepszą niż obecna Platformy w Polsce. Ich ocena w konsekwencji, dokonana przez Francuzów będzie zapewne bardziej surowa. To oczywiste i sprawiedliwe zarazem.
Zarówno Platforma w Polsce, jak i socjaliści we Francji muszą mieć świadomość, że socjotechnika i marketing polityczny, jedynie do czasu gwarantują sukcesy wyborcze i poparcie społeczne.
Stopień apatii społecznej, zniechęcenia niską sprawnością rządzenia oraz oburzenia patologiami władzy, może w efekcie końcowym naturalnie prowokować działania nie mieszczące się porządku demokratycznym. Niestety. Polityka kreowana i sprawowana na ulicy, z pewnością nie spełnia kryteriów, nie jest gwarantem demokracji.