czwartek, 26 grudnia 2013

Redystrybucja czy rewolucja: pozornie wolny wobór?

Święta Bożego Narodzenia - poza wymiarem religijnym, wpisującym się w kontekst stosunku i szacunku do europejskiej tradycji, opartej nade wszystko na chrześcijaństwie - są także czasem refleksji nad współczesnym ich przesłaniem, nad konotacją ich uniwersalnych wartości. Zwłaszcza dziś, w czasach powszechnego zamętu, upadku autorytetów, kryzysu tożsamości. Oceny tej nie zmienia niestety fakt pojawienia się swoistej "nowej gwiazdy nadziei", o watykańskim rodowodzie: Papieża Franciszka, szokującego zwłaszcza w Polsce, urzędników Pana Boga wszystkich szczebli, którzy nie bardzo wiedzą jak reagować i jak dostosować się do nowej sytuacji, która zmusza ich do często niechcianej rewizji własnych postaw i pogladów, preferowanego dotąd, dodajmy nad wyraz wygodnego stylu życia.
Bez wątpienia Papież Franciszek jest nowym objawieniem, widocznym znakiem, mam nadzieję trwałych i nieodwracalnych zmian w zachodnim chrześcijaństwie, których wyróżnikiem jest afirmowany powrót do korzeni, odrzucenie konsumpcjonizmu nie tylko wiernych, ale nade wszystko kleru, orientacja na prawdziwe, upodmiotowione relacje wiernych i duchowieństwa. Jego pojawienie się na europejskich salonach i w świadomości Europejczyków, jest dopiero początkiem procesu zmian, zasadniczych przewartościowań w sferze aksjologii, ale też w realnym przebiegu, wielu istotnych procesów społecznych.    
Boże Narodzenie w relatywnie sytej - zwłaszcza na tle globalnym, choć pogrążonej w kryzysie Europie - jest także z natury rzeczy czasem pytań o zasadność i granice zróżnicowania społecznego. Każdy z nas konfrontowany jest w tym czasie z wykluczeniem społecznym, biedą, niedostatkiem, przynajmniej o jednostkowym charakterze. Masowe, doraźne akcje pomocy, skierowane w stronę najuboższych i potrzebujących, czego wyrazem zbiórki żywności, akcje dobroczynne, wspólne kolacje wigilijne etc. choć potrzebne i chwalebne, nie rozwiązują - bo nie mogą rozwiązać - systemowo zjawiska niedostatku i wykluczenia, zwłaszcza o obiektywnym podłożu.
W dyskusję o takim charakterze, wpisuje się ważna, choć często nader emocjonalna dyskusja o granicach redystrybucji. Książka niesłusznie mało znanego - przynajmniej w Polsce - francuskiego erudyty o lewicowych korzeniach: Bertrand'a de Jouvenel'a, pod znamiennym tytułem: "Redystrybucja - grabież czy ignorancja" [wydanie polskie Wyd. Fijorr Publishing. Warszawa. 2011], trafnie zakreśla, choć świadomie przerysowywuje pole problemu.
Rozwój kapitalizmu, stymulowany w ostatnich dekadach przez globalizację/mondializację, jednoznacznie prowadzi do powstania zróznicowań społecznych o nie znanych współcześnie i coraz mniej zasadnych, a zarazem coraz bardziej nie akceptowanych rozmiarach. Bieguny, czy nożyce społecznego bogactwa, przyjmują dalece patologiczny charakter, który trudno racjonalnie uzasadnić, a tym bardziej akceptować. Co istotne, nowa formuła pauperyzacji szerokich warstw społecznych, nie dotyczy wyłącznie nieprzystosowanych społecznie, ale nade wszystko jego ofiarami stają się pracobiorcy, rzetelnie podchodzący do swoich pracowniczych obowiązków.
W tym stanie rzeczy pytanie o redystrybucję i jej podstawy oraz granice, rolę państwa w tym procesie, nie jest kwestią akademicką, ale palącym problemem społecznym i politycznym. Niezależnie od nastawienia idelogicznego, coraz bardziej oczywistym jest, że to na państwie ciąży obowiązek podejmowania transperentnych, skutecznych działań korygujących w tym zakresie, celem ograniczenia dalszego wzrostu nierówności społecznych. Coraz powszechniejsza jest świadomość, że redystrybucja nie jest bynajmniej karykaturą mechanizmów wolnorynkowych, ale bodaj ostatnim wentylem bezpieczeństwa przed rewolucją społeczną, o nieznanych dotąd rozmiarach i skutkach.
Sprawiedliwość i równość społeczna, nie utożsamiana z egalitaryzmem w tradycyjnym rozumieniu, staje się bez wątpienia poza kwestią bezrobocia, imigracji i relacji państwo narodowe - proces budowy jednolitej Europy, kluczową kwestią moderującą społeczne myślenie i zachowania polityczne. Jest także bodaj największym wyzwaniem dla jej naturalnego zdawałoby się admiratora: europejskiej lewicy.
Europejska lewica, niczym wzorzec z Sevres w kwestii standaryzacji miar i wag, winna być mecenasem sprawiedliwości społecznej w nowoczesnej konotacji, a nie uciekać w egzotyczne pomysły. To właśnie europejskie formacje lewicowe, mocno stąpając po ziemi, winne być stronnikiem interesów pracobiorców, gwarantem własności, ale zarazem notariuszem sprawiedliwości, dobrobytu społecznego.
Redystrybucja i społeczny stosunek do niej, przypomina - przynajmniej w Polsce - tradycję w odniesieniu do pustego nakrycia przy wigilijnym stole: jest to z jednej strony powszechnie akceptowana tradycja, ale zarazem czasami podświadomie, tkwi w nas nadzieja, że los oszczędzi nam konieczności kooptacji nieznajomego do rodzinnej Wigilii. Tymczasem w odniesieniu do obu zjawisk potrzebny jest consensus w zakresie praktycznej ich implementacji.
Dojrzała, transparentna, oczyszczona z patologii redystrybucja we współczesnym świecie, nie jest łaską, jest świadomym wyborem, wyrazem naturalnej troski o pokój społeczny. Jej alternatywą jest jedynie rewolucja.                     

środa, 25 grudnia 2013

Nowy, osobisty wymiar Świąt Bożego Narodzenia

Od ponad miesiąca nie napisałem niczego na blogu, nie byłem w stanie......
Od ponad dwóch lat, moja Mama zmagała się z chorobą nowotworową - rakiem piersi. Do niedawna wydawało się, że sytuacja jest opanowana. Chemioterapia, leczenie operacyjne, radioterapia, stała, troskliwa opieka i nadzór ze strony Centrum Onkologii w Gliwicach, permanentne, szerokie badania wykluczające nowe ogniska choroby, zdawały się być rękojmią względnego spokoju. Nagle, w lawinowy sposób, nowotwór przyjął nowe oblicze: białaczki. Obierając tą postać, mimo nadludzkich wysiłków lekarzy, nie dało się już zrobić nic, choroba zwyciężyła...
Mama 29 listopada nagle zmarła, a 2 grudnia odprowadziłem Ją na miejsce Jej ostatniego spoczynku.
Bałem się strasznie tych Świąt, dla mnie - mimo innego upozycjonowania w tradycji i doktrynie chrześcijańskiej - najważniejszych, symbolicznych, jedynych prawdziwie rodzinnych i bodaj najbardziej polskich. Boże Narodzenie na zawsze kojarzyć mi się będzie z Mamą, zapachem przygotowywanych przez nią potraw, z makówkami i moczką na czele, kreowaną przez Nią niezapomnianą, jedyną w swoim rodzaju atmosferą.... 
Wczoraj, po raz pierwszy w życiu, usiadłem przy wigilijnym stole, przy którym zasiadałem już od 20 lat bez Taty, bez Mamy....
To nie była radosna Wigilia, to była smutna kolacja, pełna łez, żalu, refleksji, nostalgii, tęsknoty.
Na polskich Kujawach kultywowany jest piękny obyczaj rozpalania po śmierci matki ogniska, które - dogasając - rozgrzebywane jest przez dzieci, jako symbol końca domowego ogniska, w dotychczasowym kształcie. Poznałem osobiście gorzki smak, głębię i przesłanie tej tradycji.
Szok po śmierci Mamy, który ciągle mi towarzyszy, rodzi zarazem symboliczną retrospekcję, swoisty pochód obrazów i wspomnień radosnego dzieciństwa i dojrzewania, dorosłości w stałym obcowaniu z Nią, z Mamą, która była zawsze....
Wczoraj, jeszcze przed kolacją odwiedziłem Mamę. Dziś uczyniłem tak znowu. Nie był to już rzecz jasna dialog, a smutna refleksja, zaduma i monolog oraz podziękowanie za te wszystkie lata, wspólne święta, dobro które mnie spotkało z Jej strony. Gdzieś znalazłem piękną sentencję: "[...] Umarłych wieczność dotąd trwa, dokąd pamięcią się im płaci [...]". Ja o swojej Mamie, będę pamiętał do końca moich dni....
Żal z utraty Mamy, choć pewnie ta rana długo jeszcze się nie zabliźni, także z powodu bezsilności i niedwracalności będzie trwać i jakiś czas jeszcze obficie broczyć, nie może jednak zdominować mojego życia. Trzeba pamiętać, ale iść do przodu, ze świadomością że z każdym dniem, z każdym krokiem, spotkanie z Mamą, spotkanie z Rodzicami jest bliższe....
Od jutra wracam do pisania i komentowania. Wracam do szeroko pojętej tematyki mojej ukochanej Francji..... Na dziś, wszystkich serdecznie pozdrawiam. 
      

środa, 20 listopada 2013

Obywatele po 55 - tym roku życia - nowy Stan Trzeci?

Rzeczywistość społeczna Europy, daleko odbiega nie tylko od stanu pożadanego, ale i normalnego. Wyrazem tego jest między innymi bezrobocie strukturalne wśród młodych, w wiekszości krajów europejskich, masowe migracje, przyjmujące charakter znanego z historii exodusu za chlebem przedstawicieli wielu narodów, rosnące rozwarstwienie społeczne, będące konsekwencją coraz mniejszej sprawiedliwości i solidarności oraz wrażliwości. Jest jednak jeszcze jeden ważny obszar umykający społecznej uwadze: kwestia pokolenia 50+. 
To pokolenie, w Polsce i na Zachodzie, a może najbardziej w Polsce, narażone jest szczególnie na negatywne konsekwencje i skutki globalizacji. Jego przedstawiciele byli z zasady zbyt młodzi, aby skorzystać z owoców przemian społeczno - gospodarczych [choćby partycypować w procesach uwłaszczenia i prywatyzacji], są zbyt młodzi, aby skorzystać z dobrodziejstw reliktów państwa socjalnego, czy poprzedniego ustroju [tytułem ilustracji, w aspekcie wieku emerytalnego i przywilejów w tym zakresie]. Z dugiej strony, byli i są po wielekroć za "starzy", za bardzo "passe", choćby w kontekście przygotowania zawodowego, kompetencji, a i cech mentalnych, aby poradzić sobie skutecznie i samodzielnie w nowym, globalnym, informatycznym świecie.     
Ludzie po 50 tym roku życia - jak dowodzą najnowsze badania - mają zasadniczy problem ze znalezieniem zatrudnienia, a po 55 roku życia, skazani są praktycznie na wykluczenie, w tym fundamentalnym aspekcie życia. Ma to miejsce w sytuacji, kiedy na skutek reform prawa emerytalnego, pozostaje im minimum 10 letni okres do uzyskania uprawnień do świadczeń emerytalnych, o ich wysokości nie wspominając.
Polityka państwa, z zasady nie traktuje priorytetowo tej kategorii społecznej, a brak działań systemowych w świetle nowych okoliczności społeczno - gosodarczych i regulacji prawnych, istotnie degraduje tą liczną grupę społeczną. Państwo nie ma praktycznie nic do zaproponowania obywatelom w tym wieku, nie zadaje sobie trudu uwzględnienia ich specyfiki zawodowej [trudno sobie wyobrazić 65 letniego montera pracującego na wysokościach, murarza, kierowcy autobusu, motorniczego etc.], a swoisty przymus ekonomiczny, może zagrozić nie tylko ich ezgsytencji, ale i społecznemu bezpieczeństwu. Tymczasem paleta możliwych działań, nawet w warunkach chronicznego niedoboru środków na politykę społeczną i aktywizacje zawodową, jest bardzo szeroka. Wymaga jedynie wyobrażni, determinizmu i holistycznego podejścia.
Problematyka ta nie ma jednak wyłącznie wymiaru społecznego i ekonomicznego. Ma także istotny wymiar polityczny. Ludzie po 50 - tym roku życia, stanowią obiektywnie coraz większy odsetek społeczny, a w konsekwencji rośnie ich rola w demokracji, jako zwartego, względnie jednorodnego - w odniesieniu do charakterystyki - elektoratu. Analogia do Stanu Trzeciego, z okresu Rewolucji Francuskiej i jego konotacji dla twórcy terminu: Emmanuel'a Joseph'a Sieys'a [1748 - 1836, autora słynnego pamfletu: "Qu'est - ce que le thiers etat"; na marginesie szkoda, że nie przywołuje się częściej innej słynnej frazy tego autora: "chcecie być wolni, a nie potraficie być sprawiedliwi"], jest więcej niż zasadna.
W warunkach dzisiejszej demokracji w zachodnim wydaniu, obywatele po 55 roku życia - jeżeli nie zmieni się systemowo podejście władzy politycznej do specyfiki ich położenia, problemów i potrzeb - w sensie politycznym, mogą stać się XXI wiecznym Stanem Trzecim. Ich wola polityczna i preferencje wyborcze, wynikające z frustracji, niezadowolenia, budowane na bazie egzystencjalnej niepewności, mogą stać się istotnym determinantem korygującym życie polityczne. Z wysokim prawdopodobieństwem, można wskazać potencjalnych, politycznych beneficjentów tego stanu rzeczy, którymi będą przede wszystkim kontestujące rzeczywistość ruchy radykalne.
Może w dobrze pojętym interesie demokracji i własnym, oligarchie partyjne, poza sprawami młodego pokolenia [bez deprecjonowania rzecz jasna ich ważności i złożoności], pochylą się nad wyzwaniami, jakie stanowią rzeczywiste problemy pokolenia 55+?  To nie wybór, to egzystencjalna konieczność, element budowy pokoju społecznego, bez względu na szerokość geograficzną.        

niedziela, 10 listopada 2013

Święto Niepodległości - wstydliwe kwestie?

Przypadająca 11-go Listopada, kolejna rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości, stanie się z pewnością okazją do patetycznych wystąpień, odwołujących się zasadnie do znaczenia tej daty w naszych dziejach, do tradycji narodowej walki o odzyskanie suwerenności. Poza nieuchronnie stojącą przed nami moim zdaniem koniecznością redefinicji konotacji tego święta, z zachowaniem rzecz jasna jego charakteru [może ciężar przekazu należy na przykład przesunąć w kierunku aprecjacji solidarności narodowej i europejskiej, na bazie wspólnoty aksjologii?], ta historyczna w dziejach naszego narodu data, winna stać się także przyczynkiem do postawienia kontrowersyjnych problemów, bez względu na wymogi poprawności politycznej, budzących ciągle - mimo upływu czasu - wiele emocji. Celem nie jest szarganie narodowych świętości, a jedynie przywrócenie proporcji, obiektywizacja historyczna, zerwanie z uproszczonym pojmowaniem narodowej historii i jednowymiarowym przekazem, nie zawsze zgodnym z prawdą historyczną. 
Upadek I Rzeczpospolitej i utrata własnej państwowości na 123 lata, nie było zrządzeniem złego losu, to nie kwestia jedynie niekorzystnej międzynarodowej konstelacji, awersji ówczesnych sąsiadów Polski, a nade wszystko logiczna konsekwencja trwającego dziesieciolecia procesu degradacji państwowości polskiej, tolerowanej i inspirowanej przez ówczesne elity polityczne. I Rzeczpospolita musiała upaść, bo była krajem nieefektywnym politycznie i ekonomicznie, nie przystającym do rzeczywistości europejskiej i rysujących się nowych trendów. Nie była po prostu w stanie - w ówczesnej strukturze społeczno - ekonomicznej - sprostać wymogom i wyzwaniom czasu.
Dramatycznemu zacofaniu politycznemu i gospodarczemu, towarzyszyła archaiczna struktura społeczna, której wyróżnikiem pozostawał drastyczny podział klasowy, z utrzymaniem pańszczyzny, sprowadzający i ograniczający naród oraz demokrację do szlachty i arystokracji. W konsekwencji, dominujące liczebnie w strukturze społecznej chłopstwo i mieszczaństwo [odwołując się do tradycji francuskiej, osławiony Stan Trzeci], nie czuło żadnej więzi, a tym bardziej potrzeby identyfikacji z własną państwowością, czego dramatycznym potwierdzeniem bolesne fiasko kolejnych powstań narodowych. Pragmatyczne zachowanie tej cześci narodu było jak najbardziej racjonalne. Z jakich motywów miał walczyć i ginąć polski chłop, jeżeli walczył za pańską, szlachecką Polskę, która nie tylko nie gwarantowała mu wolności osobistej, nie zdejmowała z niego dotkliwych ciężarów, ale także nie zapewniała żadnych profitów, wpływajacych na poziom jego egzystencji?
Delikatność i parametry ówczesnego położenia, doskonale rozumieli jedynie polscy pozytywiści, przez dekady oskarżani o urąganie postawom patriotycznym, zdradę interesów narodowych, kolaborację, koniunkturalizm, uleganie zgniłemu kompromisowi z zaborcami. Tym czasem nikt lepiej jak oni nie rozumiał, że Polski bez daleko posuniętej modernizacji szeroko pojętych struktur, nie stać nie tylko na odzyskanie, ale i prolongowanie niepodległości.
W modernizacji porozbiorowej Polski, w sensie społeczno - ekonomicznym, istotnie pomogli... zaborcy, znosząc pańszczyznę, rozpoczynając proces indiustralizacji, przełamując w istocie historyczny, uświęcony prawem, tradycją i obyczajem, monopol społeczny szlachty i arystokracji. 
Pamiętać trzeba o masowej, wymuszonej, ale i dobrowolnej, polskiej emigracji, która nie tylko względnie trwałe zniekształciła strukturę społeczną, ale także niosła poważne konsekwencje dla przyszłej egzystencji narodu. 
Wbrew obiegowym opiniom, Polska odzyskała niepodległość przy istotnym wysiłku, ale nie głównie wysiłkiem Polaków, a nade wszystko na skutek rozpadu europejskiego ładu politycznego, na skutek I Wojny Światowej i Rewolucji Bolszewickiej oraz różnie motywowanej przychylności ówczesnych zwycięzców. To zresztą nie jest nic nadzwyczajnego, ani powód do wstydu. Prawie cała ówczesna Europa Środkowo - Wschodnia i Południowa, podlegała podobnym procesom, z jeszcze większym natężeniem na obszarach dawnych Austro - Węgier. 
Teraz czas na wnioski.
Święto Niepodległości winno być radosnym czasem, powodem do dumy, której musi towarzyszyć wszakże poważna, obiektywna refleksja przyczynowo - skutkowa o determinantach jej odzyskania, ale i wcześniejszej utraty.   
Święto to, winno prolongować na następne generacje przywiązanie do polskiej państwowości, świadomość tradycji narodowej, ale zarazem być przestrogą przed świadomymi i nieświadomymi zaniechaniami, prywatą, egoizmem elit. 
Rządzące dziś i w przyszłości Polską elity, winne pamiętać o genetycznym obciążeniu polską demokracją szlachecką i jej przywarami, dążyć do unikania rozbijania jedności społecznej, przeciwstawiać się kreowaniu nowych grup wykluczonych, zdecydowanie zapobiegać procesowi zawłaszczania państwa przez rządzące oligarchie, bez względu na ich partyjne barwy.
Pozostaje wreszcie dramatyczny problem najnowszej emigracji. To wstyd i prawdziwe wyzwanie dla demokratycznej Polski, to niepojęte, że miliony młodych, wykształconych Polaków, z przymusu ekonomicznego, zmuszonych jest szukać egzystencji za narodowymi granicami. 
11 Listopada w Polsce, winien być nie tylko Świętem Niepodległości, ale też pamiątką narodowej niedojrzałości i wyzwaniem do politycznej roztropności oraz odpowiedzialności.        

sobota, 9 listopada 2013

Arogancja czy głupota władzy, czyli Bogowie zejdźcie z Olimpu!!

Kiedy ponad trzy dekady temu, jeszcze będąc uczniem liceum, byłem po raz pierwszy dłużej we Francji, fascynacji krajem i kulturą, sklepami pełnymi towarów i salonami samochodowymi, gdzie "od ręki" można było kupić samochód, a kolorowe materiały reklamowe otrzymać za darmo i sprzedać w Polsce po powrocie kolekcjonerom, towarzyszyło niezmiennie łamanie stereotypów o kapitaliźmie i demokracji.
Dziś w wielu dziedzinach nastąpiła prawie całkowita konwergencja, polska ulica niczym nie różni się od francuskiej, oferta rodzimego sklepu - zwłaszcza sieciowego - od swego francuskiego odpowiednika, a wiele elementów infrastruktury [jak choćby stacje benzynowe], wygląda w Warszawie znacznie lepiej, niż w Paryżu.
Jest jednak dziedzina, obszar życia społecznego, gdzie dystans dzielący nas od Francji uległ znacznemu powiększeniu.
Wracając do mojego szkolnego wyjazdu do Francji, najbardziej co mnie wówczas uderzyło, to relacje między obywatelem, a władzą. Mer miasta, które nas gościło, przyjeżdżał do nas na rowerze sportowym i w sportowym przyodziewku, pytając o wrażenia, potrzeby, opinie. Nie budziło to konsternacji naszych francuskich gospodarzy, którzy traktowali takie zachowanie jako naturalne, nie wymuszone okolicznościami i potrzebami poprawności politycznej [gwoli jasności, mer spotykał się z nami w garniturze także, jeżeli wymagały tego okoliczności].
Dziś, kiedy burmistrz mojego miasta nie widzi nic niestosownego w tym, że nie odpowiada na kierowaną do niego korespondencję, nie reaguje od dwóch lat na zgłaszane nieprawidłowości, kiedy polscy posłowie reprezentanci narodu z wyboru, jak mantra powtarzają, że "oni" wiedzą lepiej [choćby w kontekście kolejnych propozycji referendalnych], kiedy Premier rządu mojego kraju, nie uznaje za stosowne udzielenie poważnej odpowiedzi na istotne z punktu widzenia obywateli kwestie [tytułem przykładu, plany w zakresie tzw. rekonstrukcji rządu], nie widzi powodu do reakcji na kolejne rewelacje medialne dotyczące jego obozu politycznego [afera wyborcza na Dolnym Śląsku, najnowsza afera prywatyzacyjna na Górnym Śląsku etc.], zastanawiam się co sie stało z naszą, polską klasą polityczną. Czy to, co się dziś dzieje w polskiej polityce, to przejaw arogancji, impertynecji, czy raczej rezygnacji, dowód na to, że rządzący mają świadomość nieuchronności przegranej w kolejnych wyborach, zatem koncentrują dziś swoją uwagę już bardziej na sobie?
Ilekroć miałem przyjemność i zaszczyt kontaktować się z francuskimi politykami wszystkich szczebli, od urzędującego Prezydenta Republiki poczynając, tylekroć zawsze spotykała mnie nadzwyczajna przychylność, merytoryczna reakcja, pomoc na moje potrzeby, odpowiedż na moje wystąpienia, niekiedy przekraczająca wręcz in plus, moje oczekiwania. Nie wyobrażam sobie, aby francuski polityk, zwłaszcza wysokiego szczebla, pozwolił sobie na deprecjację stanowiska obywateli, wykraczającą poza ramy normalnego dyskursu politycznego, nawet najbardziej polemicznego i emocjonalnego.
W Polsce władza może "obrazić się" na obywatela, odmawiać Mu w istocie podmiotowości. Coraz częściej też spotykam się z opinią, że prywata i arogancja elit poprzedniego systemu, była niczym w porównaniu z tym, co oferuje na w tym zakresie demokratyczna, wolna Polska. To dramatyczna sytuacja.
Polska partiokracja nie może jak widać przyswoić sobie oczywistej prawdy, że państwo polskie to coś więcej, niż rządząca aktualnie partiokracja, że horyzont interesu narodowego, sięga dalej, niż kadencja organów wybieralnych. Poczuciu wszechmocy i zawłaszczenia państwa przez jednych, towarzyszy zarazem poczucie alienacji i rezygnacji u innych, czego konsekwencją narastający kryzys demokracji, niewiara w demokratyczne instytucje, tęsknota i sentyment za silną, sprawiedliwą, niekoniecznie demokratyczną władzą. Budzą się stare demony. Traci obywatelska aktywność. Stąd już tylko krok w kierunku radykalizmów.
Mam nadzieję, że radykalne działania korygujące podejmą polscy wyborcy. Jestem przekonany, że nadszedł czas merytorycznego wietrzenia instytucji wybieralnych, w aspekcie ich obsady personalnej. Kiedy doświadczenie staje się rutyną, a kontakt z wyborcą jedynie marketingowym chwytem miast rzetelną próbą poznania oczekiwań i preferencji, czas na interwencję suwerena. Czas na oddelegowanie wielu naszych dotychczasowych reprezentantów do innej odpowiedzialnej pracy, optymalnie o rynkowym, konkurencyjnym charakterze. Wierzę, że polskie społeczeństwo obywatelskie podejmie racjonalne decyzje, kierując się rozsądkiem, a nie  emocjami, wykazując odporność na zaklęcia, działanie elementów identyfikacji wizualnej, nieszczere uściski rąk i usmiechy kandydatów, w trakcie nadchodzących kampanii wyborczych. Polskie oligarchie partyjne muszą doświadczyć, że nie jesteśmy mięsem armatnim.

11 Listopada dla Francuza i Polaka

Święto 11 Listopada, choć obchodzone równolegle w Polsce i we Francji, ma absolutnie odmienną konotację w Polsce i  we Francji.
We Francji, obchodzone jako Dzień Zwycięstwa [Fete de la Victoire], upamiętnia bohaterską Wielką Wojnę 1914 - 1918 [dla Francuzów ta wojna, a nie II Wojna Światowa, była i jest wielka], powód do dumy, ale zarazem i rozpaczy wielu Francuzów [zginęło 1 397 mln obywateli, z populacji liczącej ogółem 39 milionów obywateli]. W tej krwawej wojnie, pełnej heroicznych wysiłków i danin, tkwiło źródło francuskiej potęgi okresu miedzywojennego, ale zarazem i francuskiego, często nie rozumianego, zwłaszcza w Polsce, pacyfizmu. To święto, którego symbolem jest nekropolia Verdun, mimo pojednania francusko - niemieckiego, jest też bez wątpienia okolicznością, której w sensie materialnym najwięcej poświęcono we Francji, o czym świadczą monumentalne cmentarze i pomniki, w prawie każdej francuskiej gminie. Francuskie zwycięstwo i pozycja międzynarodowa, w kontekście tego co stało się dwadzieścia lat póżniej: przegranej w kampanii z czerwca 1940 roku, kolaboracji [której korzeni, także można doszukiwać się w Wielkiej Wojnie]  i Ruchu Wolnych Francuzów de Gaulle'a, ratującego honor Francji, upoważnia jednak do kilku wniosków ogólniejszej natury:
Po pierwsze, radość ze zwycięstwa, stworzenie zdawało się efektywnego mechanizmu ładu światowego, w postaci Traktatu Wersalskiego i Ligi Narodów, okazało się zabiegiem mało efektywnym wobec wyzwań wynikających z imperializmu i rewanżyzmu hitlerowskich Niemiec. W tym sensie, 11 Listopada we Francji, to czas swoistego mementa i przestrogi, że wiara w traktaty, musi być podparta należytą, własną siłą polityczno - ekonomiczną i militarną, niezależnie od systemu sojuszy miedzynarodowych.
Po drugie, 11 Listopada, to bodaj ostatnie zwycięstwo starej, nacjonalistycznej [w sensie patriotycznym, w tym kontekście nacjonalizm nie ma konotacji pejoratywnej!!] Francji. Współcześnie, święto to coraz bardziej traktowane jest jako dzień przyjażni niemiecko - francuskiej, odgrywając ogromną rolę w edukacji obywatelskiej obu narodów i budowania porozumienia, niż okazją do manifestowania triumfalizmu. Na marginesie, czy w Polsce można sobie wyobrazić dziś taką ewolucję i takie zbliżenie - także w sensie symbolicznym - w stosunkach polsko - rosyjskich?  
Po trzecie wreszcie, historyczne zwycięstwo, nie może być powodem do swoistego zamrożenia, stagnacji obowiązujących doktryn i koncepcji polityczno - militarnych. Doświadczenia i sukcesy wojny pozycyjnej, stając się na dwie dekady kanonem francuskiej strategii, niechęć do szeroko pojętej modernizacji, stały się zarazem jedną z przyczyn francuskiej klęski w 1940 roku.
Po czwarte, dzieje Francji pierwszej połowy XX wieku, to przykład dramatycznych zmian w panteonie narodowych bohaterów, to dowód, że ślepe posłuszeństwo, żle pojęty lojalizm [dla przypomnienia, Marszałek Petain przejmował władzę 10 lipca 1940 roku stając na czele Państwa Francuskiego w pełni legalnie, uzyskując prerogatywy od demokratycznie sprawujących swój mandat władz], nie uwzględniający kontekstu historycznego i aksjologii, może być źródłem dramatycznych wydarzeń i wyborów.    
Polskie Święto Niepodległości, upamiętniające odzyskanie niepodległości po 123 latach niewoli, najważniejsze święto narodowe, obchodzone oficjalnie od 1937 roku [z przerwą w latach 1939 - 1989], jest powodem do satysfakcji i dumy, ale zarazem wymaga przyznania, że odrodzenie państwowości nastąpiło raczej na skutek nadzwyczajnie korzystego zbiegu okoliczności na arenie miedzynarodowej, niż własnego wysiłku [jestem świadom obrazobórczego charakteru tych słów]. Polacy w swej masie nigdy nie zrezygowali i nie pogodzili się z brakiem państwowości, ale zarówno dwa wielkie powstańcze zrywy narodowe 1830 i 1863 roku, jak i koncepcje odbudowy państwowości w oparciu o jednego z zaborców, nie przynosiły i nie przyniosłyby upragnionego rezultatu, gdyby nie I Wojna Światowa i Rewolucja Bolszewicka w Rosji, wreszcie gdyby nie przychylność wielkich mocarstw do idei restytucji państwa polskiego. W tym sensie, francuskie zwycięstwo w Wielkiej Wojnie, walnie przyczyniło się do odbudowy polskiej państwowości, zresztą i w Wersalu oraz w okresie wcielania w życie postanowień Konferencji, Francuzi, w dobrze pojętym własnym interesie, byli najlepszymi ambasadorami polskiego interesu narodowego.
Dla mnie poza patetycznym uniesieniem i dumą, 11 Listopada ma także wymiar święta jedności narodowej i warto moim zdaniem zabiegać o taką jego współczesną percepcję. Zachowania Polaków w czasie walki o powrót Polski na mapę świata, są zaprzeczeniem naszych dzisiejszych standardów. Bodaj tylko wtedy w tej skali, Polacy działali razem w dobrej wierze, niezależnie od ostrych, nieskrywanych wewnętrznych antagonizów politycznych, czego symbolem zasadniczy konflikt Piłsudski - Dmowski. Tylko wtedy, kierując się dobrem nadrzędnym, nie etykietowano się, nie "grzebano" w życiorysach, słusznie stawiając cele strategiczne nad partykularyzmami. Czy 11 Listopada współcześnie nie powinien być okazją do powrotu do tych fundamentalnych, ponadczasowych wartości?                  

piątek, 25 października 2013

Wojna futbolowa we Francji?

Francuska federacja piłkarska UCPF, zrzeszająca profesjonalne kluby piłkarskie potwierdziła, że w dniach 29.10. - 2.11.2013 roku, odbędzie się we Francji, zapowiadany strajk klubów piłkarskich pierwszej i drugiej ligi, w proteście przeciwko planom dodatkowych obciążeń fiskalnych, wprowadzanych od nowego roku przez francuski rząd. Strajk ten, skutkujący miedzy innymi odwołaniem wszelkich rozgrywek, przyjęty został przez aklamację przez wszystkie, czołowe kluby francuskie.
Rządzący Francją socjaliści, zdecydowali się na wprowadzenie od 2014 roku 75% podatku od dochodów przekraczajacych 1 mln Euro rocznie. Dotąd spotkało się to ze zdecydowanym sprzeciwem części elit kulturalnych i gospodarczych, co zaskutkowało między innymi decyzjami o emigracji lub przeniesieniu siedziby firm do innych krajów. Teraz do protestu przystępuje środowisko piłkarskie.
Decyzja francuskiego rządu, obliczona na dodatkowe wpływy podatkowe, ale będąca także spełnieniem społecznych, nieco demagogicznych i populistycznych oczekiwań większego egalitaryzmu i solidarności w pokrywaniu kosztów wszechobecnego kryzysu gospodarczego i fiskalnego, formułowanych przez elektorat lewicy, od początku wydaje się być co najwyżej pyrrusowym zwycięstem obozu rządowego. Wpływy podatkowe wcale nie muszą być większe, a ruchy migracyjne ludzi i kapitału, mogą Francji przynieść więcej szkody, niż realnego pożytku. Świadczą o tym choćby francuskie doświadczenia nacjonalizacyjne z początku lat 80 - tych ubiegłego wieku, pośpiesznie korygowane po dwóch latach od ich implementacji. Takie niestety wydają się jednak być realne skutki prymatu polityki nad ekonomiką dla jednych, ideologicznej pryncypialności nad zdrowym rozsądkiem dla innych.
Francuska piłka nożna, na skutek między innymi zagranicznych inwestycji w kluby piłkarskie, zgłasza zasadne aspiracje do odegrania większej niż dotąd roli na piłkarskiej mapie Europy, zdominowanej na dziś przez kluby hiszpańskie, niemieckie, włoskie i angielskie. Wprowadzenie tak rygorystycznej skali opodatkowania powoduje, że francuskie marzenia i sny o potędze w piłce nożnej, stają się nierealne. W piłkarskim świecie, trudno znależć czołowych piłkarzy zarabiających mniej niż 1 mln Euro kwartalnie [o liderach, zarabiających powyżej 1 mln Euro miesięcznie nie wspominając].
Co zatem czeka francuska piłkę nożną? 
Po piewsze, niewątpliwie kombinacje i szukanie "optymalizacji podatkowej", aby zatrzymać największe gwiazdy, występujące we francuskim futbolu klubowym, co może także skutkować rozwojem "szarej strefy" w gospodarce.
Po drugie, poważne jest ryzyko odpływu gwiazd do innych, bardziej liberalnych systemów podatkowych.
Po trzecie wreszcie, na faworyta francuskich rozgrywek wyrasta.... AS Monaco, nie podlegające jurysdykcji francuskiej.
Po czwarte, możliwość odpływu inwestycji zagranicznych ulokowanych we francuskich klubach, najczęściej przez najlepszych, najbardziej hojnych inwestorów arabskich, ze wszystkimi tego, negatywnymi skutkami.  
Otwartym jest pytanie, czy francuscy socjaliści dobrze skwantyfikowali wszystkie ryzyka i konsekwencje swoich planów i nowinek prawnych. Czy demagogiczna w istocie, motywowana nie do końca jak się zdaje racjonalną pryncypialnością ideologiczną krucjata przeciwko najlepiej zarabiającym, leży rzeczywiście w dobrze pojętym interesie francuskiego budżetu i państwa oraz ich beneficjentów. 
Świat znał dotąd jedną wojnę futbolową, z czerwca 1969 roku, na tle meczu eliminacyjnego do Mistrzostw Świata w piłce nożnej, która zakończyła się otwartym konfliktem zbrojnym między Salwadorem, a Hondurasem. Czy polityka francuskich socjalistów doprowadzi do poważnych niepokojów i konfliktów społecznych we Francji, rzecz jasna nie o militarnym charakterze?
Moim zdaniem, strategicznie francuscy socjaliści na konflikcie z francuskimi klubami sportowymi i ich kibicami wyłącznie stracą, w wymiarze finansowym, reputacyjnym, ale i politycznym oraz socjologicznym [preferencje polityczne i wyborcze]. Stanowisko socjalistów w tej sprawie - zresztą kolejnej po kwestii legalizacji małżeństw tej samej płci, z przyznaniem im praw adopcji dzieci - jest w istocie prezentem politycznym dla francuskiej prawicy.
Szkoda, że francuscy socjaliści zapomnieli też o tym, o czym dobrze wiedzieli już starożytni: naród potrzebuje nie tylko chleba, ale i igrzysk.        

czwartek, 24 października 2013

Afera podsłuchowa: kryzys zaufania, kryzys wartości, czy pragmatyczna walka o partykularne interesy?

Trwające od tygodni zamieszanie wokół zakresu i zasięgu inwiligacji amerykańskich służb specjalnych poza granicami USA, po aferze związanej z rewelacjami ujawnionymi przez amerykańskiego agenta Edwarda Snowdena, zostało wzmocnione dziś ujawnionymi podejrzeniami o podsłuchiwanie niemieckiej Kanclerz Federalnej Angeli Merkel. Jak informują europejskie media, zachodzi uzasadnione podejrzenie, że Europejczycy, a również czołowi politycy europejscy, byli także przedmiotem analogicznych, bezprecedensowych działań.
Jeżeli te podejrzenia się potwierdzą, zmierzamy niewątpliwie do ogromnego kryzysu zaufania w relacjach Stanów Zjednoczonych i Europy oraz poszczególnych rządów narodowych. Mam wrażenie, że nie wszyscy zdajemy sobie sprawę z konsekwencji potwierdzenia funkcjonowania procedur podsłuchowych.
Po pierwsze, beneficjentem tej sytuacji będą być może docelowo i w perspektywnie społeczeństwa obywatelskie i demokracja, ale na dziś jest to wyzwanie o dramatycznych skutkach. Symbol zachodniej demokracji, strażnik aksjologii politycznej Zachodu - USA, jeżeli - co warto raz jeszcze podkreślić potwierdzą się enuncjacje prasowe i podejrzenia - dopuścił się szpiegowania władz i obywateli najbliższych sojuszników politycznych i militarnych, ważnych partnerów gospodarczych. To cios w zaufanie i podstawy wzajemnych relacji oraz egzystencji.
Po drugie, to bezprecedensowe zachowanie, rozmija się w zasadniczy sposób z wzajemnymi deklaracjami intencji i tradycjami w relacjach atlantyckich.
Po trzecie, potencjalna, ujawniająca się takim działaniem arogancja władz amerykańskich, uderza w fundamenty relacji i stanowi zagrożenie dla przyszłości szeroko pojętej cywilizacji Zachodu, jest dowodem braku lojalności, który z lubością zostanie wykorzystany przez przeciwników politycznych Europy i USA w świecie, uderzając w reputację i zaufanie do Stanów Zjednoczonych i zachodniej demokracji.
Ta bolesna bulwersująca sprawa, ma jednak także pozytywne strony, stanie się z pewnością przyczynkiem do rewizji nastawienia Starego Kontynentu wobec USA.
Być może, Europa i jej państwa narodowe zrozumieją wreszcie, że czas na powrót do idei gaullizmu: budowy własnej pozycji politycznej i bezpieczeństwa w sojuszu z USA, ale zarazem w oparciu o własną samodzielność i suwerenność polityczno - militarną? Może nadszedł czas rewizji założenia wynikającego z poprawności politycznej i fascynacji Ameryką: blankietowego popierania wszelkich amerykańskich wyborów? Z pewnością jest tak, że to co jest dobre dla Ameryki, nie zawsze jest dobre dla Europy. Wuj Sam, nie zawsze ma i musi mieć rację. Może czas uświadomić sobie, że istnieje niewątpliwie katalog interesów zbieżnych, ale i równie obszerny zakres zdecydowanie rozbieżnych?
W tej nowej konstelacji, szczególna rola, przypada tradycyjnie Republice Federalnej Niemiec i Francji, państwom uważanym zasadnie za liderów Europy.
Z polskiej perspektywy, szkoda, że władze amerykańskie które - jak się zdaje wiedzą wszystko o wszystkim i wszystkich - nie zdecydują się na pomoc w rozwikłaniu Tragedii Smoleńskiej na rzecz polskiego, wiernego, sprawdzonego sojusznika. Wiedza Amerykanów na temat okoliczności naszej najnowszej tragedii narodowej, z pewnością miałaby kolosalne, decydujące znaczenie dla obiektywnego wyjaśnienia jej przyczyn, rzutujących na spójność i nastroje społeczne w Polsce.
Wybory amerykanskiej demokracji, są z pewnością przejawem dbałości o amerykańskie priorytety. Szkoda, że w skomplikowanej sytuacji międzynarodowej, zasadna i zrozumiała dbałość o interesy narodowe nie jest skorelowana z uniwersalną zasadą Hipokrastesa w medycynie: po pierwsze, nie szkodzić.
Mimo wszystko wierzę w demokrację, w jej ponadczasowe wartości i swoistą przewagę konkurencyjną. Wierzę także w europejsko - amerykańską przyjażń i wspólnotę interesów. Podziwiam USA. Zarazem jednak uważam, że nadszedł czas, aby odmrozić zasady gaullizmu w polityce międzynarodowej: bądźmy lojalnymi, przewidywalnymi sojusznikami, nade wszystko jednak pamiętajmy o własnych interesach, mając na względzie fakt, że musimy dbać o własny, europejski potencjał, zdolność do szeroko pojętej samodzielności.    

  
     

poniedziałek, 7 października 2013

Mondializacja inspiracją do odkurzenia spatynowanego marksizmu?

Wszyscy na Zachodzie zasadniczo wiemy czym charakteryzuje się globalizacja/mondializacja, jakie są jej skutki, kto jest głównym jej benificjentem, na czym polega nowy model światowego podziału pracy, będący jej konsekwencją. 
Wiemy, a przynajmniej instynktownie czujemy -  będąc choćby klientami sieci hipermarketów, czy innych sklepów sieciowych - że cena wielu oferowanych produktów, budowana jest przede wszystkim przez nadzwyczajnie niskie koszty pracy, w krajach o tzw. taniej sile roboczej, w których oferowane nam produkty są wytwarzane. Zjawisko to, określane z pozoru neutralnym pojęciem "alokacji miejsc pracy", oznacza w istocie nowoczesną formułę daleko posuniętego wyzysku wobec pracobiorców, w krajach wytwarzania tych dóbr.
Równocześnie, każdy z nas bez mała blankietowo, deklaruje się jako zwolennik zachodniego rozumienia katalogu praw człowieka, percepcji demokracji, społecznego dobrobytu, elementarnej sprawiedliwości społecznej i poziomu konsumpcji.
Pryncypialna dychotomia między wartościami przez nas deklarowanymi i uznawanymi, a wartościami tolerowanymi - kiedy występujemy jako  świadomy konsument, nabywca dóbr wytwarzanych w krajach o niskich kosztach pracy - jest powszechnie wyczuwalna, choć skrzętnie skrywana, w imię poprawności politycznej, utrzymanie własnego komfortu życia, powodując co najwyżej i to tylko u niektórych, przejściowy dyskomfort.           
W sobotnim [5.10.2013] dodatku do "Gazety Wyborczej" przeczytałem wstrząsający tekst Michała Kokota, pod tytułem  "500 dolarów za milczenie". Co najmniej jeden fragment tego artykułu zasługuje na zacytowanie i szersze upowszechnienie: "[...] Najtaniej jest w Bangladeszu i Kambodży.[...] Na koszuli, którą kupujesz za 69,95 zł, najwięcej zarabia sklep - 34,50 zł, 23 zł to zysk marki, której logo doszyła azjatycka szwaczka, za każdą koszulę dostająca 50 gr. Na końcu łancucha jest zbieracz bawełny, który zgarnia ledwie 5 gr. Fabryka dostaje za koszule 8 zł, a 3,45 zł kosztuje transport z Azji do Europy [...]. Warunki życia przeciętnej szwaczki: cztery osoby w pokoju o wielkości 9 m2, 1500 kalorii dziennie, miesięczna pensja - ok 60 Euro, praca od świtu do nocy [...]".
W Europie takie warunki pracy i płacy, gdyby występowały powszechnie, a nie incydentalnie, byłyby absolutnie nie do pomyślenia i zaakceptowania, stałyby się nieuchronie zarzewiem buntu społecznego.
Chwila refleksji nad tym jak urządzony jest współczesny świat, zmuszać winna nas nie tylko do konstatacji głębokiej, społecznej niesprawiedliwości, poczucia wstydu, a zarazem satysfakcji, że urodziliśmy sie i żyjemy w innym świecie. Musi także wywołać w każdym z nas dwa fundamentalne wnioski:
1. Wielkie migracje, których jesteśmy świadkami, są ryzykowną, czasami tragiczną [jak choćby wstrzasające, ostatnie wydarzenia wokół włoskiej Lampedusy], nieuchronną wyprawą do wielowymiarowego dobrobytu, normalności, podejmowaną przez zdesperowanych ludzi. Są też prawdopodobnie ledwie preludium tego co czeka nas w przyszłości.
2.  Świat stoi przed dramatycznym wyborem dualnej konwergencji: albo syty Zachód zdegraduje się stopniowo i ewolucyjnie do roli zbliżonej do położenia dzisiejszych "krajów taniej siły roboczej", co jest z pewnością nieakceptowalne społecznie na Starym Kontynencie, albo ten sam Zachód samoograniczając się nieco, świadomie stymulował będzie szeroko rozumiany awans cywilizacyjny tych obszarów, celem zmmniejszenia dysproporcji rozwojowych między bogatymi i biednymi. Działanie to, nie jest wcale formą pomocy humanitarnej, jest wyrazem strategicznej dbałości o dobrze pojęte własne interesy. Nie trzeba mieć zbyt bujnej zdolności do abstrakcyjnego myślenia, aby oczami wyobraźni zobaczyć sprzęt pływający, w którym płyną do Europy Hindusi, Pakistańczycy, mieszkańcy Bangladeszu dla przykładu i to jedynie na początek.....
Alternatywną dla świadomego, odpowiedzialnego zachowania Zachodu jest katastrofa humanitarna o niewyobrażalnych rozmiarach lub... powrót do najbardziej radykalnej formuły marksizmu, z przemocą rewolucyjną i buntem rewindykacyjnym biednych wobec bogatych, nawet relatywnie bogatych. W stosunku do "złotego okresu" wpływów marksizmu w przeszłości, wspólczesne jego mutacje mają jedną zasadniczą przewagę; dzięki mediom elektronicznym, świadomość klasowa z poczuciem krzywdy i wskazaniem jej źródeł włącznie, jest na wielu obszarach współczesnego świata znacząco wyższa niż nigdyś. Warto o tym pamiętać. To jest prawdziwe wyzwanie, nie tylko  dla Pierre'a, Peter'a, ale także Piotra.            
             

czwartek, 3 października 2013

"Obcy patriotyzm" współcześnie.

Generał Charles de Gaulle, w odniesieniu do komunizmu i jego wpływów w społeczeństwie francuskim po zakończeniu II Wojny Światowej, używał pojęcia "obcy patriotyzm". Jest faktem bezspornym, że Francuska Partia Komunistyczna, zasadnie nazywana "Partią Rozstrzelanych" [w latach Drugiej Wojny zginęło we Francji 75 tys. członków tej partii, przypomnijmy we Francji skażonej kalaboracją Vichy, Francji której Wolni Francuzi de Gaulle'a uratowali honor!!!], cieszyła się ogromnym poparciem społecznym [w wyborach parlamentarnych, w listopadzie 1946 roku uzyskała 27% głosów, stając się pierwszą partią polityczną Francji]. De Gaulle nie odmawiając francuskim komunistom historycznych zasług, swoistej francuskiej pryncypialności, wskazywał zarazem na obce kulturze i  tradycji francuskiej wzorce oraz standardy i cele polityczne tej formacji, tego ruchu politycznego.
We współczesnej Europie, też mamy do czynienia z pewnością ze zjawiskiem, które może być określane mianem "obcego patriotyzmu", jego konotacja zależna jest jednak niewątpliwie nie tylko od wyznawanej aksjologii, ale i stosunku do poprawności politycznej.
Dla wielu mediów, zwolenników etykietyzacji politycznej, ułatwiającej - na drodze stereotypów - walkę polityczną z przeciwnikami, kluczowym przejawem "obcego patriotyzmu" jest prawica narodowa, nazywana często "ekstremalną", "skrajną", "radykalną" z jednej strony, z drugiej zaś populizm i inne formy radykalnej lewicowości. Abstrahując od faktu, że ów radykalizm, zwłaszcza prawicowy, stale zyskuje na poparciu społecznym w Europie, czego dowodem choćby wybory parlamentarne w Austrii, z ostatniej niedzieli [Austriacka Partia Wolności - FPOe, uzyskała 22,4% głosów], od czasów Rewolucji Francuskiej, europejska scena polityczna, odnotowuje z różnym natężeniem - będącym konsekwencją sytuacji społeczno - politycznej - istnienie formacji politycznych, które rządząca wiekszość określa mianem "skrajnej prawicy", lub "radykalnej lewicy". Kto nie wierzy, kto nie przyjmuje do wiadomości, że prawica narodowa jest trwałym elementem europejskiego krajobrazu politycznego, dysponującym spójnym programem politycznym - który można co prawda różnie oceniać - temu polecam szeroką literaturę w tym zakresie [w Polsce choćby znakomitą pracę Jacka Bartyzela "Umierać, ale powoli" O monarchistycznej i katolickiej kontrrewolucji w krajach romańskich 1815 - 2000, Wyd. Arcana. Kraków]. W konsekwencji, moim zdaniem, w moim głębokim przekonaniu, prawica narodowa nie jest we współczesnej Europie przejawem "obcego patriotyzmu", jest trwale obecnym, legalnym, a dziś w przeważającej części także demokratycznym nurtem politycznym, odwołującym się do tradycyjnego katalogu wartości, obstającym przy prymacie interesów i wartości narodowych.
"Obcym patriotyzmem" nie jest też z pewnością nasilająca się aktualnie w Europie "niechęć do obcych", mająca wyraźne podłoże ekonomiczne i kulturowe, będąca konsekwencją ostatecznego bankructwa lansowanej przez dekady koncepcji "wielokulturowego społęczeństwa", czy też "kreolizacji Europy". Historia Starego Kontynentu, zna bardziej radykalne niż dziś przejawy wrogości wobec innych, obcych, w aspekcie rasy, religii, pochodzenia. 
Katalog postaw i zachowań, które niewątpliwie nie są dziś przejawem "obcego patriotyzmu" - mimo usilnych dążeń niektórych ośrodków opiniotwórczych i przedstawicieli niektórych formacji politycznych - można by budować jeszcze długo. Zasadnicze jest jednak inne pytanie: co zatem jest dziś, w Europie "obcym patriotyzmem"?
Wydaje się, że zwłaszcza dwa zjawiska zasługują na wyrażne nazwanie i pejoratywną ocenę: 1]. ortodoksyjna globalizacja, 2]. odpodmiotowienie społeczeństwa obywatelskiego, z jednoczesnym zawłaszczeniem przestrzeni publicznej przez oligarchie partyjne.
Globalizacja/mondializacja, lansowana długo jako zbawienna droga do powszechnego dobrobytu i wolności na drodze konwergencji, praktyczna metoda na wyrównywanie szans, otwarcie rynków, stała się w istocie instrumentem nowego ładu światowego, z pragmatycznym, skutecznym prymatem bezwzględnego kapitału międzynarodowego, teraz już niczym nie limitowanego, nie podlegającego społecznej kontroli, pozbawionego często zdolności do myślenia i postrzegania rzeczywistości w kategoriach dobra wspólnego, wartości społecznych, redukującego rzeczywistość do wymiaru wyniku finansowego - co istotne - nierzadko z pogwałceniem praw człowieka i fundamentalnego katalogu społeczeństw demokratycznych. Ortodoksyjna globalizacja, sprowadzająca dziś rolę pracobiorcy do "zbędnego kosztu", podejmująca decyzje o alokacji kapitału wyłącznie z perspektywy i motywów maksymalizacji zysku, bez względu na koszty społeczne i zagrożenia demokracji, to moim zdaniem w wymiarze międzynarodowym najbardziej grożny, prawdopodobnie potencjalnie najbardziej brzemienny w skutkach w przyszłości, przejaw "obcego patriotyzmu".
Nie mniej poważnym zagrożeniem, jest postępujące odpodmiotowienie społeczeństwa obywatelskiego, sprowadzanego - niezależnie od oficjalnych deklaracji - do roli mięsa wyborczego, z jednoczesnym całkowitym zawłaszczeniem państwa przez oligarchie partyjne. Zawłaszczenie państwa, to nowoczesna formuła uwłaszczenia klasy politycznej. Coraz trudniej już dziś uwłaszczyć się na majątku narodowym, można natomiast próbować dyskontować dla korzyści osobistych, bądź określonej grupy, choćby prerogatywy w zakresie stanowienia prawa. Jest to tym istotniejsze, że formuły demokratyczne w aktualnych warunkach, niosą za sobą realne zagrożenie cyklicznej wymiany elit politycznych, czego świadomość staje się często główną motywacją, motorem podejmowanych decyzji politycznych, w tym o legislacyjnym charakterze.
Mając powyższe na względzie, miejmy świadomość zagrożeń i  zdecydowanie brońmy się przed "obcymi patriotyzmami" XXI wieku: ortodoksyjnym globalizmem i nasilającym się odpodmiotowieniem społeczeństwa obywatelskiego.    

środa, 18 września 2013

Nie tylko Front/Franc straszy Euro !

Do wyborów do Parlamentu Europejskiego zostało jedno życie, 9 miesięcy. W wielu krajach rozpoczyna się de facto zacięta kampania wyborcza, będąca w wielu przypadkach na szczeście nie tylko walką o reelekcję ze strony Eurodeputowanych i ich partii, ale walką o pryncypia. Dodać należy, że jest to zjawisko jak najbardziej pożądane.
Z nową siłą odżywa nie nowy przecież spór między zwolennikami, a przeciwnikami zacieśniania szeroko pojętej integracji europejskiej, czego symbolem wspólna waluta oraz stosunek do globalizacji.
Przeciwnicy Euro, jak i dystansujący się wobec globalizacji, postrzegani, a może precyzyjnie prezentowani są często jako bez mała ortodoksyjna, eksremalnie prawicowa mniejszość. Ten wizerunek utrwalany jest skutecznie przez klasę polityczną i tradycyjne ugrupowania polityczne, jak i wszechobecne, by nie powiedzieć wszechmocne, masowe media.
We Francji ucieleśnieniem zła i wstecznictwa w tej materii, jest rzecz jasna Front Narodowy. Dodajmy absolutnie niezasadnie, żeby wspomnieć jedynie o pryncypialnym antyglobaliźmie ["demondialisation"] przywódcy radykalnej lewicy J.-L. Menchelon'a.
Tymczasem analiza najnowszych wyników badań instytutu Eurobarometre, dotyczących europejskiej opinii publicznej ["L'Opinion Publique dans L'Union Europenne". Julliet 2013. Francuska wersja językowa Raportu dostępna pod adresem: www.ec.europe.en/public_opinion/archives/eb/eb79/eb79-first_fr.pdf.], każe zachować daleko posuniętą wsztrzemieźliwość i umiar w ferowaniu kategorycznych sądów.
To prawda, że aż 33% Francuzów deklaruje się jako przeciwnicy wspólnej waluty, ale dodać trzeba zarazem, że stanowisko to podziela...42% Europejczyków!!!. Najbardziej sceptyczni wobec Euro nie są bynajmniej Francuzi, ale - pominąwszy rzecz jasna Brytyjczyków [79% sprzeciw], o wiele bardziej "anty - eurowską" postawę prezentują Szwedzi [79% wskazań negatywnych], Czesi [71%], Duńczycy [66%], wreszcie Polacy [63%]. Co nader symptomatyczne, rezerwa Europejczyków wobec współnej waluty rośnie nieprzerwanie od wiosny 2009 roku, stając się wyraźną, względnie trwałą tendencją.
Jedynie nieco ponad 1/4 Europejczyków [26%], ocenia sytuację ekonomiczną na poziomie narodowym, jako bardzo dobrą i względnie dobrą.
Wreszcie aż 51% populacji Europy, za najważniejsze wyzwanie i problem społeczny, definiuje bezrobocie [ranga przyznana bezrobociu wzrosła w ciągu roku o kolejne 3%].
Ograniczając sie do tych wybiórczych danych, czas na wnioski:
1. Zbliżające się wybory do Parlamentu Europejskiego, widziane w kontekście całej Wspólnoty, jawią się jako rzeczywiste starcie politycznych aksjologii i opcji;
2. Resentyment za walutą narodową - niezależnie od oceny realności takich postulatów - traktowany jako symbol powrotu do suwerenności ekonomicznej na poziomie narodowym, to jedna z kluczowych propozycji programowych partii zgłaszających poważne aspiracje polityczne;
3. Analogicznie traktować należy nostalgię za światem, Europą bez przytłaczającej, determinującej bieg spraw globalizacji/mondializacji, postrzeganej powszechnie jako źródło strukturalnych problemów gospodarek narodowych państw członkowskich;
4. Sprzeciw/rezerwa wobec Euro i globalizacji, nie jest cechą zacietrzewionej sekty politycznej radykałów, to stanowisko ponad 1/3 Europejczyków;
5. Bezrobocie niezmiennie traktowane jest jako pierwsze wyzwanie i zagrożenie społeczne;
6. Rolą tradycyjnej klasy politycznej i formacji politycznych stanowiących jej organizacyjno - ideową emanację, jest nie dezawuowanie przeciwników politycznych [zabieg ten - jak pokazują sondaże poparcia społecznego jest zresztą coraz mniej skuteczny], ale skuteczne rządzenie, pochylenie sie nad istotą sytuacji kryzysowej, próba rozwiązywania kluczowych problemów społecznych;
7. Wspólna waluta i globalizacja, potrzebuje nie kampanii negatywnej przeciwko tytułowemu Frontowi i Frankowi, ale pozytywistycznej, transparentnej pracy na rzecz Euro i mechanizmów jedności europejskiej.
To na Zachodzie. A w Polsce? U nas, pewnie tradycyjnie: plebiscyt za lub przeciw PO lub PiS, bez merytorycznej dyskusji o wspólnej walucie i kształcie Unii. U nas wybory do Parlamentu Europejskiego, to przecież ledwie prolog, rozgrzewka, do wyborów samorządowych i parlamentarnych, no chyba że okoliczności wymuszą wybory parlamentarne w tym samym czasie, co europejskie.    
    


sobota, 14 września 2013

Fukuyama i Huntington się jednak mylą, co dalej?

Dzisiejsze, weekendowe [14-15.09.2013] wydanie "Gazety Wyborczej", przynosi ciekawy wywiad z Gilles'em Kepel'em, pod znamiennym tytułem: "Chaos u bram Europy", będącym próbą sparametryzowania sytuacji w Syrii, na tle rozbieżnych interesów międzynarodowych oraz konsekwencji tego stanu rzeczy.
Urodzony w 1955 roku G. Kepel, to politolog, profesor uznanej paryskiej Science Po, znany przede wszystkim ze znakomitej książki poświęconej fenomenowi fundamentalizmu religijnego, wydanej jeszcze w 1991 pod tytułem: "La Revanche de Dieu: Chretiens, juifs et musulmans a la reconquete du monde". Ed. Le Seuil 1991, 2003 [wydanie polskie: "Zemsta Boga. Religijna Rekonkwista Świata". Wyd. Krytyki Politycznej. Warszawa. 2010]. Książka ta, opublikowana na dekadę przed atakami z 11 września 2001 roku, stanowi przenikliwą analizę uwarunkowań i skutków fundamentalizmów, w tym islamskiego, choć nie tylko islamskiego.
Zdaniem Kepela, sytuacja w Syrii - z uwagi na konglomerat sprzecznych interesów mocarstw i aspirujących do tej roli, jak i wewnątrz syryjskie i regionalne uwarunkowania - jest w istocie sytuacją bez dobrego wyjścia, o czym przekonują także doświadczenia przemian w innych krajach arabskich. W konsekwencji Bliski Wschód, zdany jest na długi, burzliwy okres transformacji politycznej. Nie będzie rozwijał się ani wedle scenariusza Francis'a Fukuyam'y [daleko nam do końca historii i ostatecznego triumfu systemu demokratycznego], ani stosownie do założeń Samuel'a Huntington'a [nieuchronnym rozwiązaniem nie jest też zderzenie cywilizacji]. Poglądy Kepel'a - choć nie do końca oryginalne - to muszą skłaniać do głębokiej refleksji, do budowania scenariuszy rozwoju sytuacji, zwłaszcza z uwzględnieniem jej istotności dla przyszłości i bezpieczeństwa Europy. Skoro bowiem dominujące dotąd percepcje rozwoju sytuacji są jeżeli nie błędne, to istotnie upraszczają rzeczywistość, jeżeli istotnie czekają nas dekady niepokojów, a przyszły kształt polityczno - ustrojowy Bliskiego Wschodu pozostaje nieodgadnioną zagadką, co powinna robić Europa?
G. Kepel pozostaje sceptyczny, co do zdolności Europy w procesie kontroli i prób moderowania sytuacji w  tym rejonie świata, o istotnym, strategicznym znaczeniu nie tylko dla Europy. Czy zasadnie?
Wydaje się, że pesymizm francuskiego politologa - choć zrozumiały w dzisiejszych realiach - nie do końca musi być podzielany. Jeżeli przyjmiemy, że teoria konwergencji systemowej, ze względu na wątpliwy ostateczny efekt i horyzont czasowy jest drogą donikąd, a zarazem jeżeli uznamy, że trawiący Bliski Wschód na naszych oczach dramatyczny konflikt, nie jest przejawem zderzenia chrześcijaństwa i islamu, walki o prymat tych dwóch systemów aksjologicznych, to wyjściem jest z pewnością zaniechanie przez Zachód lansowania koncepcji eksportu ustroju demokratycznego, co nie oznacza bynajmniej bagatelizowania praw człowieka. Demokratyczny świat, winien budować i umacniać własne instytucje, a Europa odświeżyć, zmodernizować i zaadaptować do nowych warunków i wymogów koncepcję "francuskiego tygrysa" - G. Clemenceau, z początku dekady lat 20 - tych XX wieku, która dziś winna przyjąć formułę "oświeconego kordonu sanitarnego".
Niepewnej przyszłości, nieprzewidywalnej konsekwencji żywotności islamu, Europa - unikając izolacjonizmu i sekowania państw Bliskiego Wschodu, stosując selektywne, dalece zindywidualizowane podejście do poszczególnych państw islamskich, z uwzględnieniem kontekstu historycznego - winna przeciwstawić blok polityczno - militarno - gospodarczy, oparty na potencjale rozszerzonej jeszcze o Ukrainę Unii Europejskiej i Izraela. Wymaga to rzecz jasna przezwyciężenia ciągle powszechnego w Europie antysemityzmu, mimo deklarowanej oficjalnie, zgodnie z wymogami poprawności politycznej, skrajnie odmiennej sytuacji w tym względzie. Europejska wstrzemięźliwość, powściągliwość, dystansowanie się od Izraela - mimo konieczności rozwiązania problemu palestyńskiego - jest strategicznym błędem Europy, jest po prostu trwonieniem potencjału cywilizacji zachodniej, jest formułą grzechu zaniechania. Europejski - w sensie politycznym - Izrael, byłby nie tylko wzmocnieniem politycznym Europy, być może nawet służyłoby to docelowo znalezieniu modus vivendi między interesami Izraela, a Palestyńczyków. Nade wszystko jednak Izrael już dziś jest kluczowym elementem cywilizacji Zachodu i ostatnim bastionem obrony europejskich wartości, przed zwartym kontynentem europejskim. Europa winna nie tylko przyjąć do wiadomości ten fakt, ale i docenić jego zbawienne, strategiczne skutki. Wydaje się, że europejską odpowiedzią na nieprzewidywalność i zagrożenia wynikające z sytuacji na Bliskim Wschodzie, jest orientacja na budowanie i podnoszenie szeroko pojętej efektywności własnych instytucji, w strategicznym partnerstwie z Izraelem, w sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi, w ramach Partnerstwa Atlantyckiego.
Wiem, że zarysowany scenariusz i koncepcja są kontrowersyjne. Zdaje się jednak, że nie mamy wyjścia, a realizm polityczny, uwzględniający skalę zagrożeń i wyzwań, nie pozostawia złudzeń.                  
  

wtorek, 10 września 2013

Nadchodzące wybory we Francji i w Polsce: czas przekroczyć polityczny Rubikon?

Wczorajsza [9.09.2013], cytowana i komentowana szeroko na łamach "Le Monde" wypowiedź trzykrotnego dotąd Premiera rządu Republiki Francuskiej, reprezentanta prawicowej UMP - Francois Fillon'a, odnosząca się do kwestii zbliżających się we Francji [marzec 2014] wyborów kantonalnych, będących poważnym sprawdzianem nastrojów i preferencji politycznych Francuzów, zasługuje na coś więcej niż tylko odnotowanie.
F. Fillon - wbrew obowiązującym powszechnie zasadom poprawności politycznej - sformułował nowatorską w istocie, choć zarazem niezmiernie kontrowersyjną, propozycję strategii wyborczej dla francuskiej prawicy i jej elektoratu w nadchodzących elekcjach: w przypadku bezpośrednich pojedynków między reprezentantami Partii Socjalistycznej a Frontu Narodowego, interesem tradycyjnej prawicy jest popieranie kandydatów Frontu. Jego zdaniem, priorytetem w takiej sytuacji winno być "[...] głosowanie na mniejsze sekciarstwo [...]", którym jest - w ocenie byłego premiera - właśnie wspieranie kandydatów prawicy narodowej.
Stanowisko F. Fillon'a, spotkało się rzecz jasna z natychmiastowa ripostą zbulwersowanych zwolenników status quo, obecnego układu politycznego i tradycyjnego podziału Francji na lewicową i prawicową, z jednoczesnym "kordonem sanitarnym" wokół Frontu Narodowego, której towarzyszą oskarżenia, między innymi o anty republikanizm i sprzyjanie ksenofobii.
Chłodna ocena koncepcji F. Fillon'a, każe jednak widzieć w niej coś więcej niż tylko podejście instrumentalne, pragmatyczną, naturalną chęć do marginalizacji wpływów politycznych socjalistów, dążenie do odsunięcia ich od sprawowania władzy.
We Francji, klasa polityczna zaczyna coraz powszechniej zdawać sobie sprawę z nieuchronności i  trwałego charakteru zmian nastawień politycznych Francuzów, a w konsekwencji miałkości i niskiej praktycznej użyteczności dotychczasowej polityki ostracyzmu, stosowanej od dekad wobec Frontu Narodowego, bo to oznaczałoby w istocie przyzwolenie na wyrzucenie poza nawias bez mała jednej trzeciej społeczeństwa. Odpowiedzialni politycy, z polityczną i strategiczną wizją, z ambicjami na przyszłość, mający świadomość konieczności wyjścia poza dotychczasowe stereotypy, w celu zapewnienia rzeczywistej politycznej reprezentacji organów władzy, osłabienia poczucia alienacji politycznej szerokich mas społecznych z jednej strony, z drugiej zaś podniesienia skuteczności i efektywności procesu rządzenia, zapewnienia priorytetu demokratycznym instytucjom państwa prawa, muszą odważnie, choć bez wątpienia ryzykując wiele, formułować nowe priorytety, budować nowe, polityczne hierarchie wartości, a w ich konsekwencji alianse. Stopniowa partycypacja Frontu Marine Le Pen w procesie sprawowania władzy, jest także probierzem odpowiedzialności tego ugrupowania i jego przedstawicieli, testem zdolności do funkcjonowania w pluralistycznym społeczeństwie. Wreszcie potencjalny współudział Frontu Narodowego w rządzeniu, to także podzielenie się odpowiedzialnością za podejmowane wybory, decyzje i ich społeczne skutki, to zarazem element budowy społecznego consensusu, opartego na demokratycznym parytecie, po prostu spokoju społecznego.
Polska rzeczywistość polityczna i jej perspektywy, ograniczenia patowej sytuacji politycznej w naszym kraju, skłaniają w naturalny sposób do oczekiwania powielenia - także na polskim gruncie - postawy i koncepcji F. Fillon'a, choć rzecz jasna z pewnymi modyfikacjami.
Polskim zagrożeniem i wyzwaniem, jest konieczność zapobieżenia plebiscytarnemu w istocie charakterowi procesu wyborczego, który nie może zostać sprowadzony do wyboru wyłącznie między PO i PiS. Taka strategia leży w istocie w żywotnym interesie obu formacji, ale z pewnością nie leży w interesie Polski i Polaków. Mając świadomość odmiennego charakteru i priorytetów wyborów samorządowych, europejskich, a potem parlamentarnych, w dobrze pojętym, narodowym, polskim interesie, jest rozbicie monopolu decyzji wyborczych między prawicą, a "prawicą prawicy", bez względu na ostateczny kształt list wyborczych utożsamianych z nurtem prawicowym formacji i porozumień wyborczych tego obozu politycznego.
Z pewnością nadchodzi czas na szeroko pojętą waloryzację regionalizmów, formacji i ruchów opowiadających się za zwiększeniem autonomii, zwłaszcza na szczeblu lokalnym. Uwarunkowania polskiej ordynacji wyborczej, zwłaszcza w wyborach parlamentarnych, determinują szczególne zainteresowanie wyborami do Senatu, które powinny być demokratycznym starciem obywatelskiego społeczeństwa i jego przedstawicieli, z oligarchiami partyjnymi tradycyjnych ugrupowań.
Na szczeblu ogólnokrajowym, warto - celem budowania politycznej równowagi, jak i mając świadomość ograniczeń i uwarunkowań - stawiać na lewicę, żyjąc wszakże nadzieją, że ta zdoła do wyborów parlamentarnych zawrzeć minimalne porozumienie na bazie consensusu programowego i ograniczając ilość bytów wyborczych, uniknie śmiertelnego grzechu nie tylko zaniechania, ale i rozproszenia głosów.
Czas zerwać ze stereotypami, z jałowym rozliczaniem przeszłości, to powinno zostać domeną prokuratury i sądów. Jako wyborcy musimy nie bać się nowości, a nade wszystko uważać na przebierańców. Mimo rozpaczliwych prób podejmowanych zwłaszcza przez Platformę Obywatelską, pewnie nie uda się zatrzymać dalszych spadków jej poparcia, co niewątpliwie zaskutkuje próbą politycznego kamuflażu ze strony jej prominentnych przedstawicieli, w elekcjach na szczeblu lokalnym, w postaci mnożenia się pozornych bytów w rzekomo apolitycznych Komitetach dla.... Polityka bowiem nie może być balem maskowym, a kampania wyborcza nie powinna być weneckim karnawałem. Jako społeczeństwo, ale także jako indywidualni wyborcy, pod rygorem zainicjowania niezbędnych, fundamentalnych zmian, a zarazem pod groźbą prolongowania obecnego marazmu, zmuszeni jesteśmy do podniesienia progu społecznej i indywidualnej odporności wobec zabiegów socjotechnicznych i marketingowych trików dotąd rządzących.
W polskiej i francuskiej polityce nadchodzi czas zasadniczych przewartościowań, które skutkować winne szeroką, demokratyczną wymianą elit władzy. Skuteczność procesu rządzenia wymaga zmiany jakościowej, ta zaś wymaga przekroczenia politycznego Rubikonu. Czy jesteśmy na ten krok gotowi?       
     

poniedziałek, 2 września 2013

Syria - kwestia legitymizacji, czy wiarygodności?

Wojna domowa w Syrii, ze wszystkimi jej okropieństwami i okrucieństwami, użycie w jej trakcie broni chemicznej przeciwko ludności cywilnej, stawia przed społecznością międzynarodową kwestię nieuchronnej konieczności odpowiedzi na pytanie o granice suwerenności, niepodległości, a zarazem odpowiedzialności.
Prawie 75 lat temu, 3 maja 1939 roku, francuski faszyzujący socjalista Marcel Deat, na łamach Dziennika "L' Oeuvre", w artykule pod tytułem: "Mourir pour Danzig?" ["Umierać za Gdańsk?"] publicznie postawił pytanie o zasadność międzynarodowej odpowiedzialności, granicę interesów narodowych w walce ze złem, jakim dla wielu już wtedy jawił się faszyzm. Wzywając do legalizmu, a nade wszystko opowiadając się przeciwko angażowaniu się Francji w konflikt polsko - niemiecki, nie tylko nie dostrzegał szerszego wymiaru tego konfliktu, bagatelizował jego znaczenie i potencjalne konsekwencje, ale nade wszystko mobilizując opinie publiczną przeciwko eskalacji konfliktu, czym było dla niego czynne opowiedzenie się Francji po stronie Polski, bezpośrednio wspierał hitlerowskie Niemcy. Można całkowicie zasadnie postawić łatwą do obrony i merytorycznego udowodnienia tezę, że gdyby Zachód wykazał wówczas więcej determinizmu i stanowczości, gdyby miast jedynie deklaracji, wywiązał się ze swoich zobowiązań sojuszniczych wobec Polski, przebieg, a nade wszystko skala i konsekwencje II Wojny Światowej, byłyby bez porównania mniej dramatyczne.
Dzisiejsza sytuacja międzynarodowa i percepcja ostatnich wydarzeń w Syrii, pozwala na znajdowanie - z zachowaniem rzecz jasna proporcji - analogii między zachowaniami M. Deat'a, a stanowiskiem wielu współczesnych ośrodków opiniotwórczych. Zachodni świat, po doświadczeniach Iraku, Afganistanu i Libii - i słusznie - jest jak nigdy dotąd pacyfistyczny, wrażliwy i co do zasady przeciwny, używaniu przemocy w stosunkach międzynarodowych. Stosowanie skądinąd prawnie zabronionej broni chemicznej wobec ludności cywilnej - niezależnie od tego kto, która ze stron konfliktu podjęła de facto tą haniebną decyzję - potwierdza, że poziom konfliktu wewnętrznego w Syrii osiągnął poziom, który wymaga jednak interwencji zagranicznej i ją uzasadnia, celem próby pokojowego zakończenia wojny domowej, ograniczenia ryzyka ponownego użycia broni chemicznej lub jej rozprzestrzenienia i możliwego użycia pod zupełnie inną szerokością geograficzną.
Brzemię odpowiedzialności za świat tkwi na mocarstwach - formalnie członkach Rady Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych. Paraliż w tej sprawie, niechęć mocarstw na skutek odmiennych interesów własnych, w bezpośrednie angażowanie się w rozwiązanie problemu syryjskiego, stawia ponownie kwestię światowego przywództwa, zwłaszcza w odniesieniu do jego demokratycznej części. Syria dziś to nie tylko kwestia legitymizacji - znalezienia uzasadnienia i consensusu w sprawie dopuszczalności interwencji międzynarodowej, ale nade wszystko kwestia wiarygodności wspólnoty międzynarodowej, osadzone ściśle w ramach czasowych, w których upływający czas nie jest sprzymierzeńcem demokratycznego świata, czego miarą choćby fala uchodźców z Syrii.
Jeszcze jedna kwestia wymaga zasygnalizowania. Syria jest miarą nie tylko determinizmu i woli Zachodu wobec własnej aksjologii, jest także testem, papierkiem lakmusowym wartości międzynarodowych sojuszy i gwarancji bezpieczeństwa. Bierność Zachodu wobec dramatu Syrii może zostać odczytana - choćby w Izraelu - jako niezdolność do zdecydowanego wywiązania się z zobowiązań sojuszniczych. Podważenie wiary i przekonania w siłę gwarancji bezpieczeństwa, może mieć z jednej strony wielowymiarowe, nieobliczalne skutki, z drugiej zaś być zachętą dla wcale nie incydentalnie występujących, nastawionych na konfrontację militarną reżimów politycznych na świecie, które odczytają takie zachowanie Zachodu jako wahanie, a w konsekwencji swoją szansę.
Warto o tym wszystkim pamiętać, zwłaszcza w Europie, prowadząc ożywione wieczorne dyskusje o dużym ładunku emocjonalnym i wkładzie erudycyjnym, zaprawiane często lampką wina, czy koniaku, w salonie, przy nastrojowym ogniu z kominka, o prawach człowieka, syryjskim dramacie i sprzeciwie wobec zewnętrznej interwencji, zwłaszcza o militarnym charakterze. Warto pamiętać, bez względu na koszty w przeszłości, także i po to, aby przyszłość nas nie zaskoczyła....
Osobiście wierzę, że USA i ich sojusznicy sprostają wyzwaniom chwili i potwierdzą zarazem, że zasadnie dzierżą przywództwo demokratycznego świata.
  

              

wtorek, 27 sierpnia 2013

Zatrzymajmy defetyzm!

We wczorajszym [26.08.2013r.] wydaniu internetowym dziennika "Le Monde", ukazał się ciekawy materiał autorstwa Martine Aubry pod kontrowersyjnym, by nie powiedzieć szokującym tytułem: "La France a la posibilite d'inventer un autre monde" ["Francja ma możliwość kreowania innego świata"]. Pozycja polityczna Pani Aubry na francuskiej scenie politycznej, [od wielu lat mera Lille, dwukrotnej minister, wieloletniej parlamentarzystki, w latach 2008 - 2012 I Sekretarza Partii Socjalistycznej, prywatnie córki Jacquesa Delors'a - Przewodniczącego Komisji Europejskiej w latach 1985 - 1995], pozwala traktować przywołany tekst w kategoriach czegoś więcej, niż wyłącznie prywatnych poglądów autorki.
Martine Aubry opowiada się za zatrzymaniem szeroko pojętego defetyzmu, w wymiarze wewnętrznym, ale nade wszystko międzynarodowym, przyznaje Francji zdolność do moderowania kierunku i charakteru zmian aksjologicznych, politycznych i gospodarczych zglobalizowanego świata.
Na pierwszy rzut oka, nie nowa przecież koncepcja Pani Aubry, może trącić nieuzasadnioną nostalgią za przeszłością, za minioną pozycją Francji na politycznej mapie świata. Głębsze zastanowienie się jednak nad jej istotą, a nade wszystko realnością, musi prowadzić do wniosku, że wiara w możliwość innego niż dziś urządzenia świata z istotną, choć bynajmniej nie dominującą rolą Francji, nie jest tylko politycznym marzycielstwem. Poza wiarą w tradycyjne wartości, których uosobieniem jest współczesna Francja [wiara w siłę sprawczą demokracji, prymat praw człowieka, sprzeciw wobec bezwarunkowej amerykańskiej dominacji, szczególna dbałość i wyczulenie na punkcie niezależności i suwerenności narodowej], potrzebny jest także szeroki, ponadpartyjny consensus w odniesieniu do tek kwestii.
Nie odwołując się wprost do dorobku i koncepcji teoretycznych gaullizmu, za najbliższy możliwości urzeczywistnienia model organizacji świata z istotną aprecjacją roli Francji i Europy w obecnych parametrach, należałoby uznać powrót do koncepcji Basenu Morza Śródziemnego, jako jednego z przyszłych centrów polityczno - gospodarczych globu, sformułowaną swego czasu przez Prezydenta Republiki w latach 1974 - 1981:  Valery'ego Giscard'a d'Estaing. Jego idea zasadzała się na próbie budowy nowej formuły jedności, w oparciu o europejską technologię, kapitał i potencjał militarny oraz  zasoby naturalne i potencjał demograficzny Afryki i Bliskiego Wschodu [z Izraelem włącznie].
Niepowodzenie arabskiej wiosny, niska zdolność konwergencji krajów arabskich do standardów demokracji zachodniej [strategicznie zasadnym jest pytanie, czy realnym jest w ogóle założenie o zdolności i potrzebie społeczeństw tych krajów do akceptacji demokracji w zachodnim wydaniu], narastające problemy na Bliskim Wschodzie, a z drugiej strony strategiczne interesy Europy i Francji w Basenie Morza Śródziemnego oraz historyczne zobowiązanie Francji do swoistego mecenatu nad kulturą chrześcijańską w tym regionie [jak choćby kwestia Libanu], pozwalają zdaje się na nowo powrócić do koncepcji Giscarda d'Estaing.
Powstanie zaawansowanej formuły integracji obszaru basenu Morza Śródziemnego, niewątpliwie byłoby nową jakością na mapie świata, czyniłoby z tego regionu jeden z istotniejszych obszarów polityczno - gospodarczych przyszłej jego organizacji.
W przybitej problemami dnia codziennego, dekadenckiej Francji i Europie, stawianie na porządku dziennym spraw podniesionych przez Martine Aubry, może być odbierane jako polityczne marzycielstwo, jako próba odwrócenia uwagi od kluczowych problemów, antagonizujących dziś nierzadko społeczeństwo. Pozycja międzynarodowa Francji i jej potencjał, osadzone i rozpatrywane w realiach jedności europejskiej, w naturalny sposób upoważniają jednak i w pełni uzasadniają podjęcie rozważań w kwestiach, które podnosi Martine Aubry. Bez względu na orientację i preferencję polityczne, zwłaszcza jeżeli utożsamia się z credo de Gaulle'a: "[...]Rozum i realistyczne spojrzenie na rzeczy, mówi mi, że Francja tylko wówczas jest sobą, gdy znajduje się na pierwszym planie, że tylko wielkie poczynania są w stanie skompensować cechujące naród francuski skłonności do rozdrabniania swoich sił i że kraj nasz, taki jaki jest w rzeczywistości wśród innych krajów, powinien pod groźbą śmiertelnego niebezpieczeństwa mierzyć wysoko i nigdy nie uginać kolan [Ch. de Gaulle., Pamiętniki Wojenne t. 1. Warszawa 1967, s. 1].
Pierwszą okazją do zamanifestowania odpowiedzialności Francji i Europy, zdolności przewodzenia, jest palący dziś problem Syrii. Jego rozwiązanie jest prawdziwym testem skuteczności społeczności międzynarodowej.                 

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Wrzesień - czas presji związków zawodowych na rządzących w Polsce i we Francji?

W Polsce, wszystkie centrale związkowe zapowiadają we wrześniu organizację masowych protestów społecznych, do strajku generalnego włącznie, jako wyraz wyraźnej kontestacji priorytetów politycznych i społecznych rządu. We Francji, organizacje związkowe [zwłaszcza zaś - co jest formą tradycji - CGT] zapowiadają na 10 - go września masowe protesty, w związku z rządowymi planami zmian w obrębie systemu emerytalnego. W konsekwencji, w obu krajach wrzesień jawi się jako miesiąc eskalacji napięcia społecznego.
Rzecz jasna rządzący, zarówno nad Wisłą, jak i nad Sekwaną, nie kryją niezadowolenia i oburzenia z takiego obrotu sprawy, traktując inicjatywy związków zawodowych nie jako element dbałości o sytuację i położenie pracowników najemnych, ale działania motywowane względami politycznymi, służące wyłącznie opozycji politycznej. Czy słusznie?
Wydaje się, że nie do końca, a argumentacja o sprzyjaniu przez organizacje związkowe interesom opozycji ma tyle ponadczasowy, co polityczny właśnie wydźwięk. Siła i społeczne oddziaływanie związków zawodowych byłyby - co oczywiste - znacznie mniejsze, gdyby skuteczność rządzenia była istotnie wyższa, a aksjologia rządzących wyraźnie bardziej skorelowana z interesami pracowników najemnych. To oczywista oczywistość. 
Z postulatów francuskich, szczególnie jeden przypadł mi osobiście do gustu, sformułowany przez Sekretarza Generalnego Francuskiej Demokratycznej Konfederacji Pracy [CFDT - le Confederation francaise democratique du travail] Laurent'a Berger'a, jako wyraz obywatelskiej dojrzałości z jednej strony, z drugiej zaś świadomości nieuchronności reform i zmian, wszakże z zachowaniem elementarnych zasad sprawiedliwości społecznej. CGDT podzielając co do zasady konieczność reformy systemu zabezpieczeń społecznych domaga się zarazem, aby planowana reforma systemu emerytalnego, skoncentrowała się na istotnej redukcji istniejących nierówności w tym obszarze. Wydaje się być bezspornym, że taka idea reformy tego ważnego i konfliktowego obszaru społecznego ma uniwersalne znaczenie. Celem reformy systemu zabezpieczenia emerytalnego nie może być bowiem jedynie dążenie do zbilansowania funkcjonowania systemu w ujęciu płynnościowym [czemu służy między innymi wydłużenie wieku emerytalnego], zmniejszenia obciążeń budżetu państwa z tytułu jego funkcjonowania, ale nade wszystko doprowadzenie do rzeczywistej eliminacji rażących nierówności i niesprawiedliwości w jego obrębie. Nie może być choćby tak - ograniczając się do przykładu Polski - że pracobiorca z 26 - letnim stażem pracy, nie ma żadnych praw nabytych w kontekście wieku emerytalnego, a  policjant podejmujący służbę do końca grudnia ubiegłego roku, nabywa częściowe prawa emerytalne już po 15 - tu latach służby. O innych przedstawicielach zawodów aparatu przemocy, czy szeroko pojętej "górniczej braci" i ich przywilejach emerytalnych nie wspominam.
Sprawiedliwość społeczna, redukcja nadmiernych nierówności, to dla wielu przedstawicieli władzy i szeroko pojętych grup uprzywilejowanych, archaiczne na dziś, niemodne cele działania i istnienia organizacji państwowej. Stawianie na te wartości między innymi przez związki zawodowe, to nie jest kwestia nostalgii za marksizmem, czy realnym socjalizmem. To uzasadniony dezyderat szerokich warstw pracujących, niezależnie od szerokości geograficznej. Utrzymanie poziomu życia, bezpieczeństwo socjalne, pewność jutra, ma dziś zdecydowanie większą wartość niż kolor sztandarów i ideologiczny rodowód. Niezależnie od stosowanej retoryki i symboliki, w tym właśnie tkwi siła współczesnych związków zawodowych i znajduje swe źródła rosnące poparcie społeczne dla nich, niezależnie od patologii które towarzyszą niekiedy, zwłaszcza w polskim systemie, ich funkcjonowaniu.       

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Starsza, mniejsza, mniej zamożna - Francja czy/i Polska?

Francuski Komisariat Generalny d/s Strategii i Perspektyw, organizuje cykl debat eksperckich, szeroko relacjonowanych  przez media [np. "L'Express", z 19 bm.] poświęconych przyszłości Francji i kluczowych wyzwań przed jakimi stoi kraj spod znaku galickiego koguta, w perspektywie najbliższych 25 lat. 
Niezależnie od nastawienia i preferencji politycznych dyskutantów, z analizy wyłania się obraz Francji, która będzie w przyszłości "starsza" [plus vielle], "mniejsza" [plus petite], a nade wszystko "mniej zamożna" [moins riche]. Dodajmy obraz, który wydaje się być realistycznym odzwierciedleniem oceny własnych możliwości Francuzów, osadzonych ściśle w realiach geopolitycznych i makroekonomicznych.
Do świadomości społecznej Francuzów, dociera coraz powszechniej bolesna dla wielu prawda, że okres prosperity, w wielu wymiarach - także w aspekcie jakości życia, siły nabywczej [dochodu rozporządzalnego] - to już niestety pieśń przeszłości.
Zastanawiam się - zachowując rzecz jasna proporcje - na ile francuskie dylematy, są porównywalne i adekwatne z polskimi wyzwaniami.
Bez wątpienia Polska też będzie coraz "starsza", z pewnością coraz "mniejsza" [w aspekcie choćby demograficznym], oby nie była także mniej zamożna niż dotąd, choć w polskich warunkach o wiele większe, negatywne reperkusje społeczne, będzie mieć niewątpliwe rosnące rozwarstwienie społeczne. Różnic jest z pewnością wiele więcej, pamiętając choćby o miejscu Francji na arenie międzynarodowej, w międzynarodowym podziale pracy, czy po prostu sile ekonomiki francuskiej.
W wymiarze symbolicznym, jedno podobieństwo jest uderzające: swoisty benchmark, przez innych zwany kompleksem Niemiec. Dla Francji, istotne jest utrzymanie równowagi w relacjach z Niemcami, dla Polski - zmniejszanie dystansu do Niemiec, co w tym przypadku oznaczać będzie także zmniejszanie dystansu do Francji. 
Z polskiej perspektywy pamiętać także trzeba o nieuchronności kresu ożywczego i zbawiennego wpływu - przynajmniej w założeniach [o praktyce i efektywności wykorzystania zapewne można dyskutować - to jednak temat na inną okazję] środków pozyskiwanych z Unii Europejskiej, na wyrównywanie szans rozwojowych, eliminowanie zapóźnień, zwłaszcza w aspekcie infrastruktury. W omawianej perspektywie czasowej, Polska z pewnością przestanie być głównym beneficjentem unijnych programów pomocowych.
Jeszcze jeden aspekt - niekiedy wstydliwie pomijany - wymaga w omawianym kontekście podniesienia: kształtu ustrojowego.
Dla Francji niewątpliwie wyzwaniem będzie rosnący odsetek ludności muzułmańskiej i związane z tym problemy, zwłaszcza w odniesieniu do asymilacji kulturowej i aksjologii społecznej, a w rezultacie społeczno - polityczne konsekwencje tego stanu rzeczy. Zmieniająca się, rozumiana szeroko stratyfikacja społeczna, implikować będzie szereg nowych lub rosnących na sile zjawisk z radykalizacją, polaryzacją polityczną na czele, co niewątpliwie przełoży się na preferencje polityczne obywateli i może skutkować wzrostem resentymentu za silną władzą, w ramach jednak - jak się zdaje - republikańskiego ustroju, ze szczególną rolą Prezydenta Republiki.          
Polska, mimo że wolna od tego poważnego problemu, tylko z pozoru jest w bardziej komfortowej sytuacji. Homogeniczność narodowa Polski, nie oznacza bynajmniej braku poważnych konfliktów społecznych na innym tle, jak choćby kwestia palącej konieczności redefinicji obligacji państwa w życiu społecznym [zabezpieczenia i ubezpieczenia społeczne, kwestia fundamentalnej sprawiedliwości społecznej, problem zaufania do państwa i jego instytucji etc.], laicyzacji, a szerzej relacji państwo - Kościół. Wydaje się także, że Polska stoi przed ważkim problemem rozstrzygnięcia kształtu przyszłego reżimu politycznego. Jako nie efektywny, nie do utrzymania w dłuższym horyzoncie czasowym - także w aspekcie sprawności i kosztów rządzenia - ocenić należy, aktualny dualizm władzy, między dwoma jej głównymi ośrodkami: prezydenckim i premierowskim. Docelowo wymaga jasnego rozstrzygnięcia, czy polski system polityczny ma bardziej przypominać uregulowania niemieckie [system kanclerski], brytyjskie [system parlamentarno - gabinetowy], czy raczej amerykańskie [system prezydencki]. Prolongata decyzji w tej sprawie, to wyłącznie kwestia braku większości sejmowej zdolnej do skutecznego procesu zmiany konstytucji.  
   

wtorek, 13 sierpnia 2013

Zmiana podejścia uznanych mediów do FN - znak czasu, czy tylko koniunkturalizm?

Stosunkowo niedawno [7.08.2013], na łamach "Le Monde", ukazał się ciekawy artykuł autorstwa Abel'a Mestre, pod tytułem: " Sudiste" et "nordiste", les deux electorats du F.N ["Południowcy" i "ludzie z północy", dwa elektoraty FN]. 
Artykuł poprzestając co prawda na określeniu Frontu Narodowego "skrajną prawicą" - co jest od lat niestety nieodłącznym elementem etykietyzacji, używanym z lubością nie tyle z powodów merytorycznych [typologia partii politycznych], co po prostu dla potrzeb bieżącej walki politycznej - zawiera jednak ciekawą, opartą na badaniach empirycznych, analizę elektoratu Frontu Narodowego. Elektoratu, który cechuje tyle homogeniczności, co zarazem pewne zróżnicowanie wewnętrzne, upoważniające do wniosku o istnieniu dwóch elektoratów Frontu: 1). utożsamianych przez ludzi z południa i 2). północy Francji.
Zwolennicy Frontu wywodzący się z północy Francji, są zdecydowanie bardziej socjalni, co z pewnością jest konsekwencją faktu, że zurbanizowana, a nade wszystko do czasu uprzemysłowiona tradycyjnymi gałęziami gospodarki, przez dekady zdominowana i stanowiąca bastion wpływów lewicy północ, konsekwentnie, niejako generacyjnie,  przywiązuje ogromną wagę do kwestii socjalnych.
Odmienne priorytety wykazuje elektorat Frontu utożsamiany z południem Francji, będący bardziej prawicowy co do preferencji politycznych, zdecydowanie bardziej liberalny w kwestiach gospodarczych, nastawiony na faworyzowanie indywidualnej przedsiębiorczości, obronę małych i średnich przedsiębiorstw, co jest wprost nawiązaniem do ciągle żywej tradycji poujadyzmu. 
Artykuł jest kolejną, choć wycinkową, to jednak poważną analizą socjologii Frontu Narodowego, wolną od powielania schematów i stereotypów. Parametryzowany zwolennik Frontu, to już coraz częściej osoba dojrzała politycznie, o jasnej, uporządkowanej aksjologii, niekoniecznie wywodząca się z paueryzującej się klasy średniej, marginalizowanych wolnych zawodów, czy po prostu bezrobotna. Do świadomości społecznej coraz powszechniej dochodzi świadomość, że baza społeczna Frontu jest mozaiką mocno zniuansowaną, wykazującą jednak pryncypialne niezadowolenie z rezultatów sprawowania władzy przez kolejnych rządzących Francją, zgłaszającą fundamentalny sprzeciw wobec imigracji, oczekującą w działalności władzy politycznej wyraźnej preferencji interesów narodowych, nawet kosztem jedności europejskiej i jej atrybutów [ w tym wspólnej waluty].   
Zauważalna, choć powolna tendencja do obiektywnego prezentowania problematyki Frontu Narodowego w francuskich mediach, bez ideologicznego zacięcia i zbędnej demagogii, to krok we właściwym kierunku, wynikający tyle z przyjęcia do wiadomości rosnącej siły Frontu, co z chłodnej kalkulacji. Trudno bowiem bagatelizować obiektywny fakt: Front Narodowy nie jest partią niszową, jest legalną formacją polityczną o masowym poparciu społecznym, którego rola już byłaby we Francji istotnie większa, gdyby nie francuska ordynacja wyborcza i  tradycyjny bipolarny [prawica - lewica] podział francuskiej sceny politycznej. Opiniotwórcza Francja jest zdaje się coraz bardziej świadoma faktu, że Front Narodowy to nie efemeryda, egzotyka, którą można ignorować, ale że to poważna siła polityczna, która stanowić może alternatywę dla "starych" formacji politycznych. To zmiana jakościowa, którą warto odnotować i której należy przyklasnąć, jako wyraz i przejaw rzetelnego informowania społeczeństwa, bez ideologicznej zmowy milczenia i tendencji do społecznego deprecjonowania legalnej, choć kontrowersyjnej siły politycznej.
Dostrzegając zmiany jakościowe we Francji, w kreowaniu polityki informacyjnej i obrazu Frontu Narodowego w świadomości społecznej, zastanawiam się czy analogiczna ewolucja jest możliwa w Polsce, w stosunku do aktualnych partii opozycyjnych. Partii, które przedstawiane są jakże często opinii publicznej jako formacje nieodpowiedzialne politycznie, nie posiadające alternatywnego, całościowego programu politycznego, mające wątpliwe jakościowo przywództwo, nie posiadające zdolności do tworzenia koalicji, a tym samym nie dysponujące kwalifikacjami do sprawowania władzy, w konsekwencji zaś nie zasługujące na społeczne zaufanie. To jednak temat na zupełnie inną dyskusję.                   

piątek, 9 sierpnia 2013

Strach przed zmianą warty, czy oddaniem władzy - czyli nowy wymiar europejskich lęków?

Artykuł  zamieszczony w najnowszym wydaniu Dziennika "New York Times'a" autorstwa Dan'a Bielefsky'ego traktujący o tym, że potencjalny powrót do władzy Jarosława Kaczyńskiego w Polsce i jego formacji politycznej "wzbudza dreszcze w krajach Europy", jest tyle symptomatyczny, co kuriozalny.
Przede wszystkim jest wyrazem poprawności politycznej i wyraźnej próby etykietyzacji. 
Niezależnie od nieskrywanych zresztą - jak się zdaje z lektury artykułu - sympatii i preferencji politycznych autora warto przypomnieć, że Prawo i Sprawiedliwość, jest legalną, systemową, największą polską partią opozycyjną, co czynię nie bynajmniej jako admirator PiS- u, ale dla uczciwości i merytoryczności dyskursu.
Utrzymując konwencję artykułu, takie same dreszcze w części elit politycznych budzi perspektywa dojścia do władzy Frontu Narodowego we Francji, Partii Niepodległości w Wielkiej Brytanii, a szerzej przeciwników obecnej formuły Jedności Europejskiej, populistów w Austrii, Danii, Belgii etc. Warto dodać, że wszystkie przywołane formacje polityczne są legalnymi, systemowymi, demokratycznymi partiami politycznymi.  
Wspomniane dreszcze mogą być jednak leczone, bo na profilaktykę jest - jak się zdaje - już zdecydowanie za późno. Antidotum nie są jednak zaklęcia, inwektywy, etykietyzacja, a skuteczne rządzenie pozostających u władzy stronnictw politycznych i stojących za nimi elit.
Zmiana preferencji politycznych Europejczyków, jest politycznym i socjologicznym faktem, wynikającym nie tylko ze skali kryzysu gospodarczego, ale także ze stylu i skuteczności rządzenia. Szerokie warstwy społeczne coraz częściej widzą mizerię, brak standardów moralno - etycznych, uleganie interesom oligarchii partyjnych, nepotyzm, po prostu nieporadność "starych", klasycznych elit politycznych Europy. Efektem społecznego znużenia, ale i strachu przed tym co przyniesie jutro, przed utratą dotychczasowego poziomu życia, jest nieraz radykalna zmiana nastawień politycznych obywateli. Ten proces jest jednak naturalny i nie powinien dziwić nikogo, kto uczciwie analizuje sytuację społeczno - polityczną Europy i Polski. Zresztą czy tylko?
Dla przeciętnego Francuza, Polaka, Brytyjczyka coraz mniejsze znaczenie ma - jak się zdaje - formalna konotacja, przynależność polityczna formacji politycznych i ich liderów. Ludzie coraz częściej oczekują skuteczności i uczciwego, oświeconego, transparentnego pragmatyzmu.
W tym kontekście nie jestem pewien, czy Europa boi się J. Kaczyńskiego, tak jak nie podzielam opinii, że Europa boi się Marine Le Pen. Europa, nawet ta salonowa, nawet ta medialna, ta opiniotwórcza, uzna i uszanuje każdy demokratyczny wybór. To element naszej aksjologii, co do której panuje consensus.
Na koniec przestrzegam przed dramatyzowaniem, jak i ośmieszaniem i obrzydzaniem Europejczykom i Polakom funkcjonujących, legalnych formacji politycznych, zwłaszcza cieszących się istotnym poparciem społecznym. To poważne ryzyko, a takie wystąpienia mogą mieć skutek swoistego "pocałunku śmierci" dla faworyzowanych stronnictw. Polityczne wybory należy zostawić świadomym wyborom uprawnionych wyborców. To ich niezbywalna domena.
Wreszcie - uważam nade wszystko z amerykańskiej perspektywy - ważną kwestią winna być nie tylko reprezentatywność i legalność władzy politycznej, co zapobieganie jej monopolizacji. System "równowagi i balansu" i jego parametry, to w końcu amerykańska zdobycz. W tym kontekście warto zadbać i sprzyjać optymalizacji władzy, co winno się wyrażać w defaworyzowaniu jej monopolizacji. Warto, aby  poszczególne ośrodki władzy nie były zmonopolizowane przez przedstawicieli jednej opcji politycznej. To sprzyja w naturalny sposób podniesieniu sprawności procesu rządzenia. Skoro zatem w 2015 roku w Polsce Prezydentem ma zostać ponownie B. Komorowski, może - właśnie celem optymalizacji - warto, aby większość parlamentarną miała inna opcja?     

poniedziałek, 15 lipca 2013

Polska miejscem historycznego kompromisu?

Decyzja polskiego Sejmu o wprowadzeniu zakazu uboju rytualnego w Polsce, wychodząca na przeciw lobby ochrony praw zwierząt, pod szczytnymi hasłami humanitarnego traktowania uboju zwierząt - niezależnie od zasadności stosowanej argumentacji - zapewniła Polsce ponownie, w wielu krajach, miejsce na czołówkach wszystkich mediów. Jest to moim zdaniem jednak wątpliwy powód do satysfakcji.
Poza argumentami natury religijnej, ekonomicznej [przyjęta ustawa oznacza wymierne straty dla polskiego sektora rolniczego], reputacyjnej, należy zwrócić uwagę na nowatorską w istocie konsekwencję polskich działań legislacyjnych.
Polski rygoryzm w kwestii prawa uboju rytualnego nie tylko został zauważony, doprowadził także do rzeczy wręcz niesłychanej: Polska stała się miejscem historycznego kompromisu między społecznością żydowską i muzułmańską, dla których nowe uregulowania są równie dolegliwe. Nowe ustawodawstwo nie jest tylko - jak wielu sądzi - uderzeniem w Żydów. Także obecni od wieków w Polsce Muzułmanie, mają poważny problem, zwłaszcza w kontekście największego ich święta: Kurban Bajram. W konsekwencji, obie mniejszości, niezależnie od odwiecznych antagonizmów, zjednoczyły swoje wysiłki i działania, w celu zmniejszenia dolegliwości nowego prawa, jeżeli jego całkowite zniesienie stanie się docelowo niemożliwe. W ten symboliczny sposób, państwo polskie wnosi swój strategiczny wkład w przełamanie stereotypów między Żydami i Muzułmanami, w stworzenie podwalin ich pokojowej egzystencji i współdziałania.
Wielu zastanawia się, czy nowe regulacje prawne są w zgodzie nie tylko z obowiązującym porządkiem pranym, ale i zdrowym rozsądkiem, z szeroko pojętym polskim interesem. Nie przesądzając które stanowisko ostatecznie zwycięży, osobiście zastanawiam się, czy całe to zamieszanie jest nam rzeczywiście potrzebne, nie tylko w wymiarze międzynarodowym, ekonomicznym, ale także w polskich realiach. Z całym szacunkiem dla argumentacji obrońców praw zwierząt mam wrażenie, że jest wiele poważniejszych dziś spraw, o znacznie istotniejszym ciężarze gatunkowym. Ostatnio spotkałem się z opinią, że w Polsce od dawna lepiej traktuje się zwierzęta od ludzi. Interesy zwierząt w tej percepcji, uwzględniane są tytułem przykładu przy budowie autostrad, a szerzej infrastruktury dalece bardziej, niż interesy ludzi. Czy aby na pewno to pogląd demagogiczny i całkowicie bezzasadny?   

wtorek, 9 lipca 2013

Muzułmanie arbitrem francuskiej demokracji?

         W internetowym wydaniu "Le Figaro" z 8 lipca br., ukazał się interesujący materiał autorstwa A. Zennou, pod znamiennym tytułem: "Les musulmans de France votent a gauche". Podstawowa teza bogato udokumentowanego faktograficznie artykułu sprowadza się do stwierdzenia, że francuscy muzułmanie posiadający prawa wyborcze, wyraźnie preferują lewicę w swoich wyborach politycznych. Dość powiedzieć, że w ostatnich wyborach prezydenckich w 2012 roku, aż 86% muzułmanów poparło w drugiej turze F. Hollande'a, a jedynie 4% N. Sarkozy'ego. Na przestrzeni ostatnich lat zauważalna jest także jeszcze jedna tendencja: poparciem francuskich muzułmanów cieszy się zwłaszcza skrajna lewica, która na przestrzeni  okresu 2007 - 2012, podwoiła swoje poparcie społeczne wśród muzułmanów [z 10% do 21%]. 
Dla mnie znamienne znaczenie, o strategicznych konsekwencjach dla przyszłości demokracji francuskiej, ma jeszcze jeden fakt. Muzułmanie stanowią dziś 5% całości francuskiego elektoratu, ze stałą, wyraźną tendencją wzrostową. Jeżeli wielkość populacji muzułmańskiej posiadającą prawa wyborcze, skorelujemy z wynikami ostatnich wyborów prezydenckich [dla przypomnienia: F. Hollande uzyskał 51,6% poparcie, N. Sarkozy - 48,4%], to dystans dzielący oby kandydatów, symbolizujących podział Francji na prawicę i lewicę wynosi 3,2%. W rezultacie uprawnioną jest teza, o istotnej aprecjacji roli francuskich muzułmanów w życiu politycznym V Republiki.
Konstatacja ta ma bardzo poważne, praktyczne skutki.
Lewica - co nie może nikogo dziwić - z naturalnych powodów cieszy się estymą muzułmanów i odpowiednio prawica, z uwagi na uwarunkowania ideologiczno - programowe, skazana jest w tych środowiskach na względnie trwały ostracyzm. Wniosek ten, którego nie sposób bagatelizować, ma wymierne, negatywne skutki nie tylko dla tradycyjnej prawicy, ale zwłaszcza dla Frontu Narodowego, formacji o wielkich aspiracjach i rosnącym poparciu społecznym we Francji.
Kluczową kwestią staje się walka o frekwencję wyborczą, czym niższa, tym bardziej - z punktu znaczenia i wagi głosów muzułmanów - faworyzować ona będzie francuską lewicę. 
Wreszcie rosnąca rola muzułmanów we francuskim systemie politycznym, przy utrzymaniu tradycyjnego, bipolarnego rozbicia politycznego francuskiego społeczeństwa na prawicę i lewicę, o względnie równoważnych potencjałach, skutkować będzie wykreowaniem ich do roli naturalnego arbitra francuskiej demokracji. 

wtorek, 2 lipca 2013

Ameryka podsłuchuje Europę - de Gaulle miał jednak rację?

Europejskie media, od kilku dni - głównie za sprawą publikacji w "Der Spiegel" - odnoszą się do kwestii prawdopodobnego szpiegowania przez Stany Zjednoczone AP, europejskich sojuszników i instytucji Unii Europejskiej. Gorączkowa, bez mała histeryczna dyskusja, sprowadza się do formułowania wniosków o nadużyciu zaufania, kalania powstałych na bazie wspólnej tradycji, historii i więzów krwi relacji, podważeniu solidarności atlantyckiej, wreszcie o zagrożeniu dla planowanych wspólnych przedsięwzięć w przyszłości [przede wszystkim strefy wolnego handlu]. 
Emocje - jak w każdej płaszczyźnie są złym doradcą. Kwestię tą należy rozpatrywać pragmatycznie, wyłącznie w kategorii strategicznych pryncypiów i interesów.
Europa wiele zawdzięcza Ameryce, ale i Ameryka nie mniej Europie. Argumentem najczęściej podnoszonym przez Amerykanów, jest aspirowanie USA do roli "strażnika światowej demokracji", co znalazło wyraz między innymi w dwukrotnym udziale wojsk amerykańskich w największych konfliktach zbrojnych XX wieku. Nie podważając oczywistych faktów, warto przywołać w tym aspekcie słynną opinię Generała de Gaulle'a, wyrażoną wobec Eisenhower'a: "[...]W ciągu dwóch wojen światowych Stany Zjednoczone były sojusznikiem Francji i [...] Francja nie zapomina co zawdzięcza waszej pomocy. Ale nie zapomina i o tym, że podczas pierwszej wojny światowej pomoc tę otrzymała dopiero po trzech długich latach ciężkich zmagań, które omal nie zakończyły się jej zagładą, i że w czasie drugiej wojny światowej została zmiażdżona przed waszą interwencją [...]".
Tymczasem bilans wzajemnych strat i korzyści, zysków i ustępstw, jest istotnie bardziej zrównoważony. 
Europa, będąc de facto i de iure, największym na dziś na świecie jednolitym rynkiem, stanowiła oraz stanowić będzie dla USA atrakcyjny, bezpieczny, stabilny obszar inwestycyjny i łakomy kąsek w aspekcie rynku zbytu: mimo kryzysu ciągle zamożnych obywateli, z wysoką stopą życia i poziomem wydatków konsumenckich.
Zachodzące na naszych oczach i będące po części pokłosiem globalizacji "przebiegunowanie świata", pojawienie się nowych liderów gospodarczych w postaci Chin i Indii, zarówno Europie, jak i USA nie pozostawiają wyboru: wobec tych wyzwań - dodajmy istotnie odmiennych kulturowo - Zjednoczona Europa i Stany Zjednoczone, pod groźbą dekadencji, skazane są nieuchronnie na siebie. 
Zarazem jednak równie trwały co obszar interesów zbieżnych, będzie obszar interesów rozbieżnych między Europą, a USA, w wymiarze politycznym i gospodarczym. Co nader istotne równocześnie, rozbieżności te, wspomniane różnice interesów, muszą być traktowane nie w kategoriach sensacji, ale - wbrew zasadom poprawności politycznej - jako trwały element relacji, nie rzutujący na całokształt, nie uderzający w ich istotę. Unia Europejska i USA, nie tylko w formalno - prawnym sensie, pozostają odrębnymi podmiotami prawa międzynarodowego, mają zatem niezbywalne prawo do towarzyszących temu statusowi zachowań.
De Gaulle, z pewnością trafnie oceniał sytuację formułując pogląd, że "[...] duszą tych starych i dumnych narodów od czasu do czasu wstrząsał żal i nostalgia za dawną niezawisłością. Jednak korzyści i wygody płynące z hegemonii atlantyckiej w świecie, niezależenie od tego, co Stany Zjednoczone uważałyby za stosowne przedsiębrać, rychło przywracały je do subordynacji. Toteż nigdy nie zdarzało się, by jakikolwiek rząd należący do NATO zajął stanowisko odmienne od stanowiska Białego Domu. Jeżeli zastosowanie do Europy reżimu integracji spotkało się z taką przychylnością naszych partnerów, to zwłaszcza dlatego, że system bezojczyźniany, nie mogący posiadać własnej, w pełnym tego słowa znaczeniu, obrony ani polityki, siłą rzeczy zdawał się na to, co w zakresie i jednej i drugiej dyktowała mu Ameryka [...]" [Przywoływane cytaty za: Ch. de Gaulle, pamiętniki nadziei., Wyd.MON. Warszawa. 1974].
Mając powyższe na względzie, należy zapytać nie o to co robią wobec Europy Amerykanie. Stanowczo należy dociekać źródeł nadmiernej spolegliwości i zaniechań Europy, podległych jej instytucji i służb, wobec amerykańskiego partnera. Szanując i podziwiając dokonania "Wielkiego Brata", będąc lojalnym sojusznikiem, nie bądźmy zarazem bezkrytyczni. Róbmy po prostu swoje, dbając o interesy partykularne nie mniej niż o europejsko - amerykańskie. Uczciwie mówiąc, dbajmy o własne interesy bardziej.