wtorek, 13 sierpnia 2013

Zmiana podejścia uznanych mediów do FN - znak czasu, czy tylko koniunkturalizm?

Stosunkowo niedawno [7.08.2013], na łamach "Le Monde", ukazał się ciekawy artykuł autorstwa Abel'a Mestre, pod tytułem: " Sudiste" et "nordiste", les deux electorats du F.N ["Południowcy" i "ludzie z północy", dwa elektoraty FN]. 
Artykuł poprzestając co prawda na określeniu Frontu Narodowego "skrajną prawicą" - co jest od lat niestety nieodłącznym elementem etykietyzacji, używanym z lubością nie tyle z powodów merytorycznych [typologia partii politycznych], co po prostu dla potrzeb bieżącej walki politycznej - zawiera jednak ciekawą, opartą na badaniach empirycznych, analizę elektoratu Frontu Narodowego. Elektoratu, który cechuje tyle homogeniczności, co zarazem pewne zróżnicowanie wewnętrzne, upoważniające do wniosku o istnieniu dwóch elektoratów Frontu: 1). utożsamianych przez ludzi z południa i 2). północy Francji.
Zwolennicy Frontu wywodzący się z północy Francji, są zdecydowanie bardziej socjalni, co z pewnością jest konsekwencją faktu, że zurbanizowana, a nade wszystko do czasu uprzemysłowiona tradycyjnymi gałęziami gospodarki, przez dekady zdominowana i stanowiąca bastion wpływów lewicy północ, konsekwentnie, niejako generacyjnie,  przywiązuje ogromną wagę do kwestii socjalnych.
Odmienne priorytety wykazuje elektorat Frontu utożsamiany z południem Francji, będący bardziej prawicowy co do preferencji politycznych, zdecydowanie bardziej liberalny w kwestiach gospodarczych, nastawiony na faworyzowanie indywidualnej przedsiębiorczości, obronę małych i średnich przedsiębiorstw, co jest wprost nawiązaniem do ciągle żywej tradycji poujadyzmu. 
Artykuł jest kolejną, choć wycinkową, to jednak poważną analizą socjologii Frontu Narodowego, wolną od powielania schematów i stereotypów. Parametryzowany zwolennik Frontu, to już coraz częściej osoba dojrzała politycznie, o jasnej, uporządkowanej aksjologii, niekoniecznie wywodząca się z paueryzującej się klasy średniej, marginalizowanych wolnych zawodów, czy po prostu bezrobotna. Do świadomości społecznej coraz powszechniej dochodzi świadomość, że baza społeczna Frontu jest mozaiką mocno zniuansowaną, wykazującą jednak pryncypialne niezadowolenie z rezultatów sprawowania władzy przez kolejnych rządzących Francją, zgłaszającą fundamentalny sprzeciw wobec imigracji, oczekującą w działalności władzy politycznej wyraźnej preferencji interesów narodowych, nawet kosztem jedności europejskiej i jej atrybutów [ w tym wspólnej waluty].   
Zauważalna, choć powolna tendencja do obiektywnego prezentowania problematyki Frontu Narodowego w francuskich mediach, bez ideologicznego zacięcia i zbędnej demagogii, to krok we właściwym kierunku, wynikający tyle z przyjęcia do wiadomości rosnącej siły Frontu, co z chłodnej kalkulacji. Trudno bowiem bagatelizować obiektywny fakt: Front Narodowy nie jest partią niszową, jest legalną formacją polityczną o masowym poparciu społecznym, którego rola już byłaby we Francji istotnie większa, gdyby nie francuska ordynacja wyborcza i  tradycyjny bipolarny [prawica - lewica] podział francuskiej sceny politycznej. Opiniotwórcza Francja jest zdaje się coraz bardziej świadoma faktu, że Front Narodowy to nie efemeryda, egzotyka, którą można ignorować, ale że to poważna siła polityczna, która stanowić może alternatywę dla "starych" formacji politycznych. To zmiana jakościowa, którą warto odnotować i której należy przyklasnąć, jako wyraz i przejaw rzetelnego informowania społeczeństwa, bez ideologicznej zmowy milczenia i tendencji do społecznego deprecjonowania legalnej, choć kontrowersyjnej siły politycznej.
Dostrzegając zmiany jakościowe we Francji, w kreowaniu polityki informacyjnej i obrazu Frontu Narodowego w świadomości społecznej, zastanawiam się czy analogiczna ewolucja jest możliwa w Polsce, w stosunku do aktualnych partii opozycyjnych. Partii, które przedstawiane są jakże często opinii publicznej jako formacje nieodpowiedzialne politycznie, nie posiadające alternatywnego, całościowego programu politycznego, mające wątpliwe jakościowo przywództwo, nie posiadające zdolności do tworzenia koalicji, a tym samym nie dysponujące kwalifikacjami do sprawowania władzy, w konsekwencji zaś nie zasługujące na społeczne zaufanie. To jednak temat na zupełnie inną dyskusję.                   

piątek, 9 sierpnia 2013

Strach przed zmianą warty, czy oddaniem władzy - czyli nowy wymiar europejskich lęków?

Artykuł  zamieszczony w najnowszym wydaniu Dziennika "New York Times'a" autorstwa Dan'a Bielefsky'ego traktujący o tym, że potencjalny powrót do władzy Jarosława Kaczyńskiego w Polsce i jego formacji politycznej "wzbudza dreszcze w krajach Europy", jest tyle symptomatyczny, co kuriozalny.
Przede wszystkim jest wyrazem poprawności politycznej i wyraźnej próby etykietyzacji. 
Niezależnie od nieskrywanych zresztą - jak się zdaje z lektury artykułu - sympatii i preferencji politycznych autora warto przypomnieć, że Prawo i Sprawiedliwość, jest legalną, systemową, największą polską partią opozycyjną, co czynię nie bynajmniej jako admirator PiS- u, ale dla uczciwości i merytoryczności dyskursu.
Utrzymując konwencję artykułu, takie same dreszcze w części elit politycznych budzi perspektywa dojścia do władzy Frontu Narodowego we Francji, Partii Niepodległości w Wielkiej Brytanii, a szerzej przeciwników obecnej formuły Jedności Europejskiej, populistów w Austrii, Danii, Belgii etc. Warto dodać, że wszystkie przywołane formacje polityczne są legalnymi, systemowymi, demokratycznymi partiami politycznymi.  
Wspomniane dreszcze mogą być jednak leczone, bo na profilaktykę jest - jak się zdaje - już zdecydowanie za późno. Antidotum nie są jednak zaklęcia, inwektywy, etykietyzacja, a skuteczne rządzenie pozostających u władzy stronnictw politycznych i stojących za nimi elit.
Zmiana preferencji politycznych Europejczyków, jest politycznym i socjologicznym faktem, wynikającym nie tylko ze skali kryzysu gospodarczego, ale także ze stylu i skuteczności rządzenia. Szerokie warstwy społeczne coraz częściej widzą mizerię, brak standardów moralno - etycznych, uleganie interesom oligarchii partyjnych, nepotyzm, po prostu nieporadność "starych", klasycznych elit politycznych Europy. Efektem społecznego znużenia, ale i strachu przed tym co przyniesie jutro, przed utratą dotychczasowego poziomu życia, jest nieraz radykalna zmiana nastawień politycznych obywateli. Ten proces jest jednak naturalny i nie powinien dziwić nikogo, kto uczciwie analizuje sytuację społeczno - polityczną Europy i Polski. Zresztą czy tylko?
Dla przeciętnego Francuza, Polaka, Brytyjczyka coraz mniejsze znaczenie ma - jak się zdaje - formalna konotacja, przynależność polityczna formacji politycznych i ich liderów. Ludzie coraz częściej oczekują skuteczności i uczciwego, oświeconego, transparentnego pragmatyzmu.
W tym kontekście nie jestem pewien, czy Europa boi się J. Kaczyńskiego, tak jak nie podzielam opinii, że Europa boi się Marine Le Pen. Europa, nawet ta salonowa, nawet ta medialna, ta opiniotwórcza, uzna i uszanuje każdy demokratyczny wybór. To element naszej aksjologii, co do której panuje consensus.
Na koniec przestrzegam przed dramatyzowaniem, jak i ośmieszaniem i obrzydzaniem Europejczykom i Polakom funkcjonujących, legalnych formacji politycznych, zwłaszcza cieszących się istotnym poparciem społecznym. To poważne ryzyko, a takie wystąpienia mogą mieć skutek swoistego "pocałunku śmierci" dla faworyzowanych stronnictw. Polityczne wybory należy zostawić świadomym wyborom uprawnionych wyborców. To ich niezbywalna domena.
Wreszcie - uważam nade wszystko z amerykańskiej perspektywy - ważną kwestią winna być nie tylko reprezentatywność i legalność władzy politycznej, co zapobieganie jej monopolizacji. System "równowagi i balansu" i jego parametry, to w końcu amerykańska zdobycz. W tym kontekście warto zadbać i sprzyjać optymalizacji władzy, co winno się wyrażać w defaworyzowaniu jej monopolizacji. Warto, aby  poszczególne ośrodki władzy nie były zmonopolizowane przez przedstawicieli jednej opcji politycznej. To sprzyja w naturalny sposób podniesieniu sprawności procesu rządzenia. Skoro zatem w 2015 roku w Polsce Prezydentem ma zostać ponownie B. Komorowski, może - właśnie celem optymalizacji - warto, aby większość parlamentarną miała inna opcja?     

poniedziałek, 15 lipca 2013

Polska miejscem historycznego kompromisu?

Decyzja polskiego Sejmu o wprowadzeniu zakazu uboju rytualnego w Polsce, wychodząca na przeciw lobby ochrony praw zwierząt, pod szczytnymi hasłami humanitarnego traktowania uboju zwierząt - niezależnie od zasadności stosowanej argumentacji - zapewniła Polsce ponownie, w wielu krajach, miejsce na czołówkach wszystkich mediów. Jest to moim zdaniem jednak wątpliwy powód do satysfakcji.
Poza argumentami natury religijnej, ekonomicznej [przyjęta ustawa oznacza wymierne straty dla polskiego sektora rolniczego], reputacyjnej, należy zwrócić uwagę na nowatorską w istocie konsekwencję polskich działań legislacyjnych.
Polski rygoryzm w kwestii prawa uboju rytualnego nie tylko został zauważony, doprowadził także do rzeczy wręcz niesłychanej: Polska stała się miejscem historycznego kompromisu między społecznością żydowską i muzułmańską, dla których nowe uregulowania są równie dolegliwe. Nowe ustawodawstwo nie jest tylko - jak wielu sądzi - uderzeniem w Żydów. Także obecni od wieków w Polsce Muzułmanie, mają poważny problem, zwłaszcza w kontekście największego ich święta: Kurban Bajram. W konsekwencji, obie mniejszości, niezależnie od odwiecznych antagonizmów, zjednoczyły swoje wysiłki i działania, w celu zmniejszenia dolegliwości nowego prawa, jeżeli jego całkowite zniesienie stanie się docelowo niemożliwe. W ten symboliczny sposób, państwo polskie wnosi swój strategiczny wkład w przełamanie stereotypów między Żydami i Muzułmanami, w stworzenie podwalin ich pokojowej egzystencji i współdziałania.
Wielu zastanawia się, czy nowe regulacje prawne są w zgodzie nie tylko z obowiązującym porządkiem pranym, ale i zdrowym rozsądkiem, z szeroko pojętym polskim interesem. Nie przesądzając które stanowisko ostatecznie zwycięży, osobiście zastanawiam się, czy całe to zamieszanie jest nam rzeczywiście potrzebne, nie tylko w wymiarze międzynarodowym, ekonomicznym, ale także w polskich realiach. Z całym szacunkiem dla argumentacji obrońców praw zwierząt mam wrażenie, że jest wiele poważniejszych dziś spraw, o znacznie istotniejszym ciężarze gatunkowym. Ostatnio spotkałem się z opinią, że w Polsce od dawna lepiej traktuje się zwierzęta od ludzi. Interesy zwierząt w tej percepcji, uwzględniane są tytułem przykładu przy budowie autostrad, a szerzej infrastruktury dalece bardziej, niż interesy ludzi. Czy aby na pewno to pogląd demagogiczny i całkowicie bezzasadny?   

wtorek, 9 lipca 2013

Muzułmanie arbitrem francuskiej demokracji?

         W internetowym wydaniu "Le Figaro" z 8 lipca br., ukazał się interesujący materiał autorstwa A. Zennou, pod znamiennym tytułem: "Les musulmans de France votent a gauche". Podstawowa teza bogato udokumentowanego faktograficznie artykułu sprowadza się do stwierdzenia, że francuscy muzułmanie posiadający prawa wyborcze, wyraźnie preferują lewicę w swoich wyborach politycznych. Dość powiedzieć, że w ostatnich wyborach prezydenckich w 2012 roku, aż 86% muzułmanów poparło w drugiej turze F. Hollande'a, a jedynie 4% N. Sarkozy'ego. Na przestrzeni ostatnich lat zauważalna jest także jeszcze jedna tendencja: poparciem francuskich muzułmanów cieszy się zwłaszcza skrajna lewica, która na przestrzeni  okresu 2007 - 2012, podwoiła swoje poparcie społeczne wśród muzułmanów [z 10% do 21%]. 
Dla mnie znamienne znaczenie, o strategicznych konsekwencjach dla przyszłości demokracji francuskiej, ma jeszcze jeden fakt. Muzułmanie stanowią dziś 5% całości francuskiego elektoratu, ze stałą, wyraźną tendencją wzrostową. Jeżeli wielkość populacji muzułmańskiej posiadającą prawa wyborcze, skorelujemy z wynikami ostatnich wyborów prezydenckich [dla przypomnienia: F. Hollande uzyskał 51,6% poparcie, N. Sarkozy - 48,4%], to dystans dzielący oby kandydatów, symbolizujących podział Francji na prawicę i lewicę wynosi 3,2%. W rezultacie uprawnioną jest teza, o istotnej aprecjacji roli francuskich muzułmanów w życiu politycznym V Republiki.
Konstatacja ta ma bardzo poważne, praktyczne skutki.
Lewica - co nie może nikogo dziwić - z naturalnych powodów cieszy się estymą muzułmanów i odpowiednio prawica, z uwagi na uwarunkowania ideologiczno - programowe, skazana jest w tych środowiskach na względnie trwały ostracyzm. Wniosek ten, którego nie sposób bagatelizować, ma wymierne, negatywne skutki nie tylko dla tradycyjnej prawicy, ale zwłaszcza dla Frontu Narodowego, formacji o wielkich aspiracjach i rosnącym poparciu społecznym we Francji.
Kluczową kwestią staje się walka o frekwencję wyborczą, czym niższa, tym bardziej - z punktu znaczenia i wagi głosów muzułmanów - faworyzować ona będzie francuską lewicę. 
Wreszcie rosnąca rola muzułmanów we francuskim systemie politycznym, przy utrzymaniu tradycyjnego, bipolarnego rozbicia politycznego francuskiego społeczeństwa na prawicę i lewicę, o względnie równoważnych potencjałach, skutkować będzie wykreowaniem ich do roli naturalnego arbitra francuskiej demokracji. 

wtorek, 2 lipca 2013

Ameryka podsłuchuje Europę - de Gaulle miał jednak rację?

Europejskie media, od kilku dni - głównie za sprawą publikacji w "Der Spiegel" - odnoszą się do kwestii prawdopodobnego szpiegowania przez Stany Zjednoczone AP, europejskich sojuszników i instytucji Unii Europejskiej. Gorączkowa, bez mała histeryczna dyskusja, sprowadza się do formułowania wniosków o nadużyciu zaufania, kalania powstałych na bazie wspólnej tradycji, historii i więzów krwi relacji, podważeniu solidarności atlantyckiej, wreszcie o zagrożeniu dla planowanych wspólnych przedsięwzięć w przyszłości [przede wszystkim strefy wolnego handlu]. 
Emocje - jak w każdej płaszczyźnie są złym doradcą. Kwestię tą należy rozpatrywać pragmatycznie, wyłącznie w kategorii strategicznych pryncypiów i interesów.
Europa wiele zawdzięcza Ameryce, ale i Ameryka nie mniej Europie. Argumentem najczęściej podnoszonym przez Amerykanów, jest aspirowanie USA do roli "strażnika światowej demokracji", co znalazło wyraz między innymi w dwukrotnym udziale wojsk amerykańskich w największych konfliktach zbrojnych XX wieku. Nie podważając oczywistych faktów, warto przywołać w tym aspekcie słynną opinię Generała de Gaulle'a, wyrażoną wobec Eisenhower'a: "[...]W ciągu dwóch wojen światowych Stany Zjednoczone były sojusznikiem Francji i [...] Francja nie zapomina co zawdzięcza waszej pomocy. Ale nie zapomina i o tym, że podczas pierwszej wojny światowej pomoc tę otrzymała dopiero po trzech długich latach ciężkich zmagań, które omal nie zakończyły się jej zagładą, i że w czasie drugiej wojny światowej została zmiażdżona przed waszą interwencją [...]".
Tymczasem bilans wzajemnych strat i korzyści, zysków i ustępstw, jest istotnie bardziej zrównoważony. 
Europa, będąc de facto i de iure, największym na dziś na świecie jednolitym rynkiem, stanowiła oraz stanowić będzie dla USA atrakcyjny, bezpieczny, stabilny obszar inwestycyjny i łakomy kąsek w aspekcie rynku zbytu: mimo kryzysu ciągle zamożnych obywateli, z wysoką stopą życia i poziomem wydatków konsumenckich.
Zachodzące na naszych oczach i będące po części pokłosiem globalizacji "przebiegunowanie świata", pojawienie się nowych liderów gospodarczych w postaci Chin i Indii, zarówno Europie, jak i USA nie pozostawiają wyboru: wobec tych wyzwań - dodajmy istotnie odmiennych kulturowo - Zjednoczona Europa i Stany Zjednoczone, pod groźbą dekadencji, skazane są nieuchronnie na siebie. 
Zarazem jednak równie trwały co obszar interesów zbieżnych, będzie obszar interesów rozbieżnych między Europą, a USA, w wymiarze politycznym i gospodarczym. Co nader istotne równocześnie, rozbieżności te, wspomniane różnice interesów, muszą być traktowane nie w kategoriach sensacji, ale - wbrew zasadom poprawności politycznej - jako trwały element relacji, nie rzutujący na całokształt, nie uderzający w ich istotę. Unia Europejska i USA, nie tylko w formalno - prawnym sensie, pozostają odrębnymi podmiotami prawa międzynarodowego, mają zatem niezbywalne prawo do towarzyszących temu statusowi zachowań.
De Gaulle, z pewnością trafnie oceniał sytuację formułując pogląd, że "[...] duszą tych starych i dumnych narodów od czasu do czasu wstrząsał żal i nostalgia za dawną niezawisłością. Jednak korzyści i wygody płynące z hegemonii atlantyckiej w świecie, niezależenie od tego, co Stany Zjednoczone uważałyby za stosowne przedsiębrać, rychło przywracały je do subordynacji. Toteż nigdy nie zdarzało się, by jakikolwiek rząd należący do NATO zajął stanowisko odmienne od stanowiska Białego Domu. Jeżeli zastosowanie do Europy reżimu integracji spotkało się z taką przychylnością naszych partnerów, to zwłaszcza dlatego, że system bezojczyźniany, nie mogący posiadać własnej, w pełnym tego słowa znaczeniu, obrony ani polityki, siłą rzeczy zdawał się na to, co w zakresie i jednej i drugiej dyktowała mu Ameryka [...]" [Przywoływane cytaty za: Ch. de Gaulle, pamiętniki nadziei., Wyd.MON. Warszawa. 1974].
Mając powyższe na względzie, należy zapytać nie o to co robią wobec Europy Amerykanie. Stanowczo należy dociekać źródeł nadmiernej spolegliwości i zaniechań Europy, podległych jej instytucji i służb, wobec amerykańskiego partnera. Szanując i podziwiając dokonania "Wielkiego Brata", będąc lojalnym sojusznikiem, nie bądźmy zarazem bezkrytyczni. Róbmy po prostu swoje, dbając o interesy partykularne nie mniej niż o europejsko - amerykańskie. Uczciwie mówiąc, dbajmy o własne interesy bardziej.      
    

sobota, 15 czerwca 2013

Poglądy A. Finkielkraut - obraza, otrzeźwienie, czy nadzieja Europy?

W najnowszym [15-16.06.2013] Tygodniku "Plus Minus", stanowiącym dodatek do "Rzeczpospolitej", motywem przewodnim jest kwestia próby ekstrapolacji kształtu Europy za dwie dekady. Wśród zamieszczonych artykułów, szczególnie interesujący i inspirujący poznawczo - choć odbiegający od obowiązującego kanonu poprawności politycznej - jest artykuł autorstwa Alain'a Finkielkraut'a - "Apostazja Europy".
Alain Finkielkraut, to, francuski, współczesny, a przy tym niezmiernie kontrowersyjny filozof [urodzony w 1949 roku w Paryżu], przywiązany jednoznacznie do tradycyjnych ideałów V Republiki, zdecydowanie unikający przy tym etykietyzacji swojej postawy i poglądów. Autor wielu książek [w Polsce, najbardziej chyba znane to: "Zagubione człowieczeństwo", Wyd. PWN. 1999; "W imię innego. Antysemicka twarz lewicy", Wyd. SIC!. 2005; "Niewdzięczność", Wyd. SIC!. 2005, czy wreszcie "Serce rozumiejące", Wyd. UW. 2012], niezliczonych artykułów, esejów i felietonów, nie unikający publicznej debaty. Skomplikowany rodowód Finkielkraut, jest bliźniaczo podobny do losu nieżyjącego już francuskiego kardynała - Jean'a Marie Lustiger'a [1926 - 2007]. Rodzice kard. Lustiger'a to polscy, będzińscy Żydzi, którzy wyemigrowali do Francji na początku XX wieku [matka zginęła w Auchwitz]. Rodzice Alaina Finkielkraut'a to polscy Żydzi, którzy wyemigrowali do Francji z Warszawy, w latach 20 -tych XX wieku [ojciec był więźniem Auchwitz].
W przywoływanym artykule - będącym logiczną konsekwencją systemu aksjologicznego autora -  Finkielkraut formułuje i uzasadnia odważną tezę: dekadencka Europa, która wstydzi się swojej tożsamości, bezzasadnie i błędnie przekonana o uniwersalnej wyższości demokracji jako ustroju politycznego, słabnąca także w aspekcie demograficznym, przegra z wyzwaniem jakim stanowi imigracja islamska, jeżeli nie wprowadzi kontroli imigracji, nie sprowadzi imigrantów do roli mniejszości. Przegra, jeżeli nie wymusi na wyznawcach islamu odejścia od radykalizacji, przejęcia orientacji na pokojowe współistnienie z chrześcijaństwem.
Finkielkraut od dawna głosi tezę, że "[...] Europa od 1945 roku boi się własnych duchów [...]", zwraca uwagę na stojące i pogłębiające się niebezpieczeństwa dla cywilizacji Zachodu.
Punktem wyjścia jest dla niego trwałe przekonanie, że hedonizm i pragnienie dobrobytu stały się wyłącznym wyróżnikiem zachodniej demokracji. Podziela przy tym stanowisko Huntingtona zgodnie z którym, absolutyzowanie demokracji jest strategicznym błędem, a świat Zachodu winien zachowywać większą wstrzemięźliwość w sprawach innych cywilizacji, nie uzurpować sobie prawa interwencji w krajach innych kręgów kulturowych i hołdujących innym systemom wartości. Demokracja nie jest panaceum na wszystkie problemy współczesności, a świat zdecydowanie winien pozostać wielowymiarowy, wielobiegunowy i rzecz jasna wielocywilizacyjny.
Wielowątkowy dorobek A. Finkielkraut [warto dla przykładu zasygnalizować stosunek autora do Izraela i kwestii palestyńskiej, a szerzej współczesnego antysemityzmu], uderza erudycją i przejrzystością wywodu. Tytułem ilustracji, fragment wywiadu z filozofem, jaki zamieścił Tygodnik "Wprost" [Nr 31, 1-7.08.2011]: "[...] Proszę spojrzeć na Francję: wolno się tam powoływać na wszelką tożsamość - poza naszą tożsamością narodową, oskarżaną o wszelkie zbrodnie. Oczekuje się od Francji, by się wypatroszyła, wyzbyła siebie samej. By stała się opakowaniem, pojemnikiem bez zawartości, czyli bez cywilizacji francuskiej. Ma natomiast pomieścić wszelkie inne tożsamości, także - jeżeli nie zwłaszcza - te zewnętrzne [...]".
Z polskiej perspektywy, zagrożenie tożsamości europejskiej przez żywiołową emigrację islamską, niechętną integracji, a przy tym dogmatyczną, hermetyczną, agresywnie ekspansywną, pobrzmiewa póki co nieco egzotycznie. Warto jednak obserwować przebieg wzmiankowanych procesów w krajach "Starej Unii", warto bronić europejskiej tożsamości w innych obszarach i płaszczyznach. Warto także zapoznać się z poglądami Alain'a Finkielkraut'a, które na pewno nie zaszkodzą, a obudzą być może instynkt samozachowawczy Europejczyków, nie tylko w Polsce.
  

poniedziałek, 3 czerwca 2013

4 czerwca w Polsce - czas świętowania, czy także rachunku sumienia?

     Piątkowe [31.05.2013] wydanie internetowe "Le Monde", przynosi ciekawe rozważania historyka, profesora College de France, Emmanuel'a Le Roy Ladurie, zatytułowane: "Historia złego czasu" ["Histoire du mouvais temps"]. Autor znany - przynajmniej w Polsce - przede wszystkim z wydanej jeszcze w 1988 roku książki "Montaillou. Wioska heretyków 1294 - 1324" [Warszawa. PIW], podnosi kwestie relatywizmu ocen w historii, zastanawia się jak wyglądałaby historia, nie pisana przez współczesnych zwycięzców, beneficjentów globalizacji? Co miałby do powiedzenia, jaki byłby upubliczniony punkt widzenia pracownika najemnego na zachodzące na naszych oczach przeobrażenia?
To ciekawa, inspirująca i frapująca kwestia, także z polskiego punktu widzenia, choćby przez pryzmat przypadającej jutro: 4 czerwca, rocznicy historycznych wyborów parlamentarnych 1989 roku w Polsce.
Korzystając z owoców zmian systemowych w Polsce i  w Europie po 1989 roku, nie sposób nie widzieć, nie wolno zapomnieć, o ogromnym rachunku jaki zapłaciła cała Europa Wschodnia, a zwłaszcza Polska, o szeroko pojętych społecznych kosztach zmian systemowych. Nie wolno zapominać o kosztach wyrzeczeń, o nierównym dostępie i podziale dobrodziejstw oraz owoców zmian systemowych, o drastycznym wzroście zadłużenia zagranicznego i wewnętrznego, o patologiach prywatyzacji, wreszcie o bezrobociu.
W dzisiejszej Polsce ciągle jesteśmy porównywani do społeczeństw "Starej Unii", której doświadczenia, przebyta droga i forma organizacji, traktowane są bez mała jako swoisty wzorzec z Sevres. Czy zasadnie? Czy aby na pewno jest to przykład najbardziej efektywny, optymalny, godny blankietowego naśladowania? Polacy namawiani są dziś przez władze polityczne kraju do większej dbałości i troski, odpowiedzialności za swoje życie i przyszłość. Mają kupować polisy na życie, prywatne polisy zdrowotne gwarantujące dostęp do opieki zdrowotnej, sami oszczędzać na swoje emerytury, pod groźbą głodowego wymiary emerytur gwarantowanych przez państwo. Szkoda, że tym skądinąd słusznym apelom i wyzwaniom nie towarzyszy refleksja dotycząca siły nabywczej polskiego pracownika najemnego, poziomu zabezpieczenia społecznego w Polsce, wreszcie polityki ochrony państwa wobec pracujących. 
Warto w końcu zapytać, nie tylko w Polsce i we Francji, ale w całej Europie, czemu służy wywoływana dziś wojna ideologiczna, tak niszcząca resztki społecznej stabilności, dotycząca małżeństw tej samej płci i związanego z tym problemem ustawodawstwa, zwłaszcza w odniesieniu do prawa adopcji dzieci przez małżeństwa homoseksualne? Czy to jest rzeczywiście sztandarowy, nierozwiązany problem w hierarchii społecznych celów i wyzwań, czy raczej zasłona dymna, próba odwrócenia uwagi od bezsilności władzy politycznej wobec rzeczywistych dramatów społecznych?
Polska i Europa poza troską o tożsamość i walką z postępującą dekadencją Starego Kontynentu, potrzebują bez wątpienia nowej formuły solidaryzmu społecznego, zrozumienia, że trudne czasy to wyzwanie i próba dla wszystkich, nie tylko pracowników najemnych, także właścicieli kapitału. Czas i okoliczności wymagają świadomych wyborów i samoograniczania, w imię między innymi pokoju społecznego. Warto przywrócić właściwą konotację polskiego słowa symbolu: solidarności.