piątek, 30 grudnia 2011

2012 rok - to nie koniec świata, a bolesny koniec baśni

           Z dużą dozą prawdopodobieństwa wieszczony przez niektórych koniec świata przed Wigilią 2012 roku, okaże się na szczęście jedynie kolejnym przejawem nieuzasadnionej histerii. Dla szukających poparcia tej informacji w faktach, przypominam o ostatnich ustaleniach odnośnie kalendarza Majów [dla których data 21.12.2012 nie miała wcale istotnego znaczenia]. Przywołać także trzeba o wiele bliższego nam Nostradamusa, który koniec świata sytuuje w czasie minimum 4 tys. lat później [patrz post Wybitni Francuzi: Nostradamus. 31.10.2011].
Mówiąc to konieczne jest zastrzeżenie, że koniec świata może nastąpić niemal codziennie na skutek przypadku, ale i świadomego wyboru szaleńców politycznych i ideologicznych, mając na względzie choćby posiadane prze nich arsenały broni masowego rażenia, jak i wyznawane przez nich wartości..
Zbliżający się 2012 rok, będzie jednak wyjątkowy i przełomowy z wielu innych, bardziej przyziemnych niż koniec świata powodów:
Po pierwsze, będzie to w Polsce symboliczny koniec ekonomii wirtualnej wartości i rozpasanej konsumpcji niektórych grup społecznych. Oficjalna propaganda sukcesu, w zestawieniu z ryczącą już rzeczywistością ekonomiczną zmusi wielu, zwłaszcza młodych ludzi, zadłużonych z powodu wybujałych ambicji i potrzeb konsumpcyjnych do stwierdzenia, że dobrze to już póki co było. Konsekwencją będzie radykalny spadek popytu wewnętrznego, którego nie zrekompensuje w wymiarze globalnym ani wielkość szarej strefy [dodajmy stale rosnąca], ani transfery środków finansowych Polaków zatrudnionych za granicą, ani wreszcie środki pomocowe z U.E.
W 1980 roku Janos Kornai napisał słynną książkę pod tytułem "Economics of Shortage" [polskie wydanie: "Niedobór w gospodarce". PWE. Warszawa. 1985; na marginesie, ówczesna cenzura nie zaakceptowała właściwego tytułu" "Ekonomia braków"] której zasadnicza teza sprowadza się do stwierdzenia, że cechą charakterystyczną gospodarki socjalistycznej był chroniczny niedobór. W aktualnej rzeczywistości, przy próbie jej parametryzacji, należałoby raczej mówić o niedoborze zdrowego rozsądku w zachowaniach i preferencjach konsumentów, braku zbilansowania możliwości i wybujałych ambicji.   
Po drugie, będzie to rok bolesnego, ostatecznego upadku wielu mitów.
Mitu, że każda młoda rodzina potrzebuje - nie co zrozumiałe - małego, własnego mieszkania, ale wygodnego prestiżowego lokum, najchętniej domu jednorodzinnego zakupionego w lwiej części na kredyt, którego wysokość dostosowana jest do czasu prosperity gospodarczej z założeniem, że wartość nieruchomości stale rośnie.
Mitu, że w nasze życie zawodowe wpisany jest wyłącznie awans zawodowy i towarzyszący mu wzrost wynagrodzenia.
Wreszcie mitu, że wykształcenie wyższe, uzupełnione studiami MBA jest przepustką w dostatnie życie.
Po trzecie, będzie to czas nasilającego się kryzysu demokracji przedstawicielskiej w Polsce. Oczywista dekompozycja systemu partyjnego zachodząca na naszych oczach, nie wyczerpuje rzecz jasna znamion tego kryzysu. O wiele poważniejszą sprawą jest konieczność wdrożenia fundamentalnych reform, dla których brak społecznego consensusu, bo reformy oznaczają wymierne koszty, a tu leży granica domniemanego porozumienia. Kluczowe pytanie na 2012 rok i lata następne, to pytanie o zakres reform, oraz kwestia kto poniesie ich ciężary, a precyzyjnej kogo obciążą szeroko pojęte finansowe konsekwencje niezbędnych zmian.
Klasa polityczna afirmuje stale potrzebę reform, ale daleka jest od dania osobistego przykładu, zaczynania procesu racjonalizacji i optymalizowania wydatków od siebie. Ostatnie komunikaty i decyzje nie pozostawiają niestety złudzeń w tej materii.
Sfera budżetowa i reprezentanci szeroko pojętych służb mundurowych, oraz aparatu przymusu, nie chcą również ponosić kosztów, podnosząc świadomie argument praw nabytych. 
Wieś nie chce partycypować w kosztach przemian, odwołując się do solidaryzmu i zapóźnień rozwojowych.
Relikty "starej" klasy robotniczej wyrażając swój sprzeciw, poza argumentami merytorycznymi, wykorzystują postanowienia archaicznej na dziś w swym kształcie Ustawy o związkach zawodowych, dla zakonserwowania swoich praw i przywilejów.
Rządzenie nie jest zarządzaniem, ani praktycznym wyrazem polityki miłosierdzia, zwłaszcza w tych trudnych czasach. Jest niemożliwe bez posiadania jasnej strategii, wizji i determinacji, ze świadomością być może konieczności uregulowania politycznego rachunku za te działania w postaci przegranych, kolejnych wyborów parlamentarnych, a w konsekwencji konieczności oddania władzy. W rezultacie to od władzy politycznej - mającej mandat wyborczy - należałoby oczekiwać większej odwagi, moderowania niezbędnych zmian ze stałą rzecz jasna troską o minimalizowanie kosztów społecznych, z zachowaniem zasad sprawiedliwości społecznej. Przykrą, ale niestety uzasadnioną jest konstatacja, że póki co elity polityczne pochłonięte są zupełnie innymi priorytetami, co może generować bardzo niekorzystne, wielowymiarowe konsekwencje, spowodować fatalne skutki, do niekontrolowanego wybuchu społecznego niezadowolenia włącznie. 
Niestety wrodzona nam skłonność do anarchizacji życia publicznego, ciągle żywe reminiscencje Rzeczpospolitej Szlacheckiej, z wspomnieniem liberum veto, dominujące partykularyzmy powodują, że wbrew publicznym deklaracjom, nie jesteśmy w stanie zdaje się także w wymiarze jednostkowym - bez zagrożenia zewnętrznego - myśleć i działać w kategoriach dobra wspólnego. Są nawet tacy, którzy widzą w tym piętno słów Bismarck'a: "dla Polaków największą karą, będzie dać się im samym rządzić". Oby zatem nie znalazły zastosowania oceny naszego charakteru narodowego dokonane swego czasu przez Ignacego Krasickiego [na marginesie arcybiskupa Gniezna w latach 1795 - 1801, a przedtem przez prawie 30 lat biskupa warmińskiego, prominentni przedstawiciele kleru zatem nie zawsze musza mieć etykietę konserwatystów], w tym zwłaszcza konstatacje z bajki "Przyjaciele":

                          "[...] Gdy więc wszystkiego sposoby ratunku upadły,
                                  wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły [...]"

Nowy Rok nieuchronnie kończy zatem czas błogiej wiary, że wszystko się samo ułoży. Baśń o kraju szczęśliwości, niezmąconej wyspie szczęścia na oceanie problemów, kraju predystynowanym do odegrania szczególnej roli w Europie i świecie kończy się bez happy endu. Nie mogło zresztą być inaczej.
Nadchodzi czas trudnych politycznych decyzji, odpowiedzialnych działań i rozlicznych wyborów, czas bezwzględnej konieczności myślenia kategorią dobra wspólnego. Oby wszystkim starczyło wyobraźni, determinacji i świadomości odpowiedzialności, za wspólne dziś, ale i jutro. 

Pomyślności i szeroko pojętego racjonalizmu, oraz rozsądku w Nowym 2012 Roku!         

niedziela, 25 grudnia 2011

Chrześcijaństwo warte jest chwili świątecznej refleksji

           Wedle danych opublikowanych ostatnio [23.12.2011] na łamach "Le Figaro" [Guenois J. - M., "Un tiers de l'humanite est chretienne"], chrześcijaństwo pozostaje pierwszą religią świata, mając 2,18 mld wyznawców [31,7% całej światowej populacji].
Na drugim miejsce klasyfikowany jest islam [1,619 mld wiernych].
Te w istocie budujące dane wymagają uzupełnienia i interpretacji, zwłaszcza biorąc pod uwagę polski polonocentryzm, nasze powszechne na dziś przekonanie o polskim mesjaniźmie, szczególnie w aspekcie tradycji katolickiej, w stosunku do której Polacy mają aspiracje do roli uniwersalnego depozytariusza. Dodajmy aspiracje całkowicie bezzasadne, będące pokłosiem tyle kompleksów i uproszczeń, oraz doświadczeń historycznych, co i fałszywego odczytywania rzeczywistości i dorobku Pontyfikatu Jana Pawła II.  
Po pierwsze, chrześcijaństwo to nie tylko katolicyzm [nie zapominajmy o protestantyźmie i prawosławiu], choć zarazem katolicy stanowią połowę chrześcijan. To zagadnienie, zwłaszcza w Polsce stanowi poważny problem mentalny.
Po drugie, "stara" Europa przestała już odgrywać kluczową rolę w chrześcijaństwie, tylko 26% współczesnych chrześcijan mieszka w Europie. Dziś prym w tej dziedzinie wiodą obie Ameryki [37%] i Afryka poniżej Sahary [24%].
Po trzecie, także w katolicyźmie maleje - w aspekcie liczby wiernych - znaczenie Europy. Największe kraje katolickie na dziś to: Brazylia [156 mln mieszkańców], Meksyk [99 mln], Filipiny [68 mln], wreszcie USA [66 mln]. Najbardziej zaś dynamicznymi obszarami wzrostu katolicyzmu są wspomniana już Afryka [wzrost liczby wyznawców z 9 mln do 516 mln w ciągu niespełna stu lat, od 1910 roku!!], oraz region Azji i Pacyfiku [wzrost liczby wiernych w porównywalnym czasie z 28 mln do 285 mln]. Zatem mimo, że Watykan pozostaje w Europie, ciężar aktywności kościoła katolickiego wychodzi poza obręb kontynentu. Prawdopodobnie też poza Europą zadecyduje się przyszłość katolicyzmu. 
Te wewnętrzne zmiany w obrębie całości populacji katolików, muszą być także przyczynkiem do zmiany nastawienia europejskich katolików, których percepcja wiary osadzona silnie w europejskich realiach, przestaje odgrywać dominującą rolę. Próżne i niezasadne, a także wielokrotnie szkodliwe są też oczekiwania, że świat  katolicki w dalszym ciągu będzie tolerował europejską hegemonię w odniesieniu do doktryny, jak i zarządzania instytucją Kościoła.  
Skoro zatem prawie co 3 mieszkaniec świata jest chrześcijaninem, mamy zarazem pełne prawo do szacunku wobec naszej hierarchii wartości, okazując jednocześnie szacunek i tolerancję innym religiom i wyznaniom - to europejski kanon. Z drugiej jednak strony, mamy także niezbywalne prawo do publicznego manifestowania naszej tradycji, w tym tradycji i obrzędów świątecznych.
Równolegle poważne zadania stoją przed hierarchią kościelną, która musi odejść od dosłownego traktowania społeczności katolików jako owczarni, z jej nieomylnym pasterzem, na każdym szczeblu organizacji Kościoła [proboszcz - biskup - papież]. Dla nie tylko utrzymania tendencji rozwojowych, ale wręcz dla przetrwania w Europie, katolicyzm potrzebuje większego upodmiotowienia wiernych, zerwania ze schematami i uproszczeniami, powrotu do chrześcijaństwa przez pryzmat prezentowanej hierarchii wartości, zachowań i uczynków, a nie tylko biernego, formalnego uczestnictwa w nabożeństwach. Zachowując arystotelesowski złoty środek między wymogami wiary, a pragnieniami i dążeniami definiowanymi w naturalny, ludzki sposób, sprzyjamy w istocie prolongacie katolicyzmu w kolejnych generacjach młodych Europejczyków, coraz lepiej wykształconych, mających wszechstronny kontakt ze światem zewnętrznym, dla których chrześcijaństwo musi być atrakcyjne  także w jednostkowym wymiarze.  
Chrześcijaństwo to bez wątpienia wyróżnik kulturowy Europy, słusznie postrzegany jako fundament europejskiej tożsamości. Podchodząc z należną atencją do Świąt, przekazując z pokolenia na pokolenie tą piękną i głęboką w treściach tradycję - zwłaszcza w Polsce - nie zapominajmy o cywilizacyjnym, humanistycznym ich znaczeniu i symbolice. Tylko od nas samych zależy konotacja kulturowa choinki i krzyża w przyszłości.           
  

sobota, 24 grudnia 2011

Świąteczne życzenia

            Dziś Wigilia - początek Świąt Bożego Narodzenia, czas najbardziej polskich z polskich świąt, z naszą niepowtarzalną symboliką i rytuałem. 
Trawersując nieco powiedzenie Ch. de Gaulle'a chciałbym powiedzieć, że dla mnie historia Polski, historia Europy, to - w wymiarze tradycji -  przede wszystkim historia chrześcijaństwa. Trudno zatem wyobrazić mi sobie rok dziś i w przyszłości bez Świąt Bożego Narodzenia i ich atrybutów.
Życzę Państwu i sobie, aby ta tradycja, łącząca się nieuchronnie z choinką, opłatkiem, uroczystą kolacją wigilijną, prezentami i kolędami, towarzyszyła permanentnie naszemu życiu, do jego godnego kresu.
Tym z Państwa, którzy z konieczności, wyboru i przypadku spędzają te święta poza Polską, czasami bardzo daleko, poza Europą - a stwierdzam z dumą i zadowoleniem, że nie brak ich wśród czytelników mojego bloga -  życzę symbolicznego poczucia więzi z krajem przodków, z domem rodzinnym w Polsce.
I jeszcze jednego nam wszystkim życzę: chwili refleksji nad mijającym czasem, nad naszymi priorytetami i wyborami. Życzę i proponuję w świątecznym czasie podjęcia próby poszukiwania odpowiedzi na pytanie: pracujemy po to aby żyć, czy żyjemy po to, aby pracować?
Zdrowych spokojnych Świąt Bożego Narodzenia, spędzonych w gronie bliskich, sympatycznej atmosfery, ale także rodzinnych pojednań kończących swary i nieporozumienia, zaskakujących prezentów, pachnących, tradycyjnych polskich potraw, z pamięcią o wspaniałej polskiej tradycji: wolnym nakryciu przy wigilijnym stole. Tego wszystkim Państwu serdecznie, z głębi serca, szczerze życzę.

Zbigniew Mendel      

piątek, 23 grudnia 2011

Stosunek do Ormian papierkiem lakmusowym stosunku do obecności Turcji w Europie?

     Przyjęte wczoraj przez francuskie Zgromadzenie Narodowe - niższą izbę francuskiego parlamentu - ustawodawstwo zakazujące pod dolegliwymi sankcjami [do roku pozbawienia wolności i 45 tys Euro grzywny], negowania ludobójstwa Ormian, dokonanego przez Turków podczas I wojny światowej i po niej [szacuje się, że ofiarami masowej eksterminacji mogło stać się w latach 1915 - 1923 nawet 1,5 mln Ormian], jest nie tylko wyrazem hołdu dla ofiar i ich pamięci. Jest znacznie czymś więcej, ma istotnie większy ciężar gatunkowy i znaczenie, jest strategicznym wyborem.
Po latach latach chwiejności, kluczenia, unikania zajęcia jasnego stanowiska, prolongaty ostatecznej odpowiedzi, francuska klasa polityczna zdaje się definitywnie przyjmować postawę już nie tylko rezerwy, ale otwartego sprzeciwu wobec koncepcji pełnej integracji Turcji z Europą, co jeszcze do niedawna wydawało się być naruszaniem podstawowego kanonu europejskiego rozumienia poprawności politycznej.
Taka ewolucja stanowiska nie jest dziełem przypadku. 
Najpierw, czołowi przywódcy Zachodu [jako pierwsza w październiku 2010 roku oficjalnie uczyniła to Kanclerz A. Merkel, po niej Prezydent N. Sarkozy i Premier D. Cameron] przyznali, że forsowana przez lata, niezmiernie kosztowna społecznie i politycznie koncepcja społeczeństwa wielokulturowego zbankrutowała.
Wielokulturowość - pochodna okresu prosperity Europy Zachodniej - stała się dysfunkcjonalnym elementem rzeczywistości społeczno - politycznej, budzącym z uwagi na przede wszystkim koszty socjalne, ale i ewidentny konflikt aksjologiczny, coraz większe opory społeczne.
Wielowymiarowy kryzys Europy spowodował, że elity polityczne Europy dokonały można wnioskować realnego szacunku zysków i strat, podejmując w rezultacie - mimo atrakcyjności Turcji w wielu aspektach [potencjał ludnościowy przekładający się na atrakcyjność konsumencką, rozwój gospodarczy, potrzeby inwestycyjny, wreszcie zasoby naturalne] - decyzję o ostatecznym odejściu od koncepcji pełnej integracji Turcji z Europą. Ponadto wzrost znaczenia społecznego ruchów nacjonalistycznych i wpływów politycznych partii narodowych, w kluczowych państwach europejskich, w zestawieniu z europejskim kalendarzem wyborczym na najbliższe lata, wymusza niejako ewolucję nastawień i preferencji politycznych partii tradycyjnej prawicy, zagrożonych utratą wpływów i poparcia wyborczego, po prostu utratą  władzy.   
Francuska inicjatywa ustawodawcza wpisuje się dobrze w tą nową koncepcję polityczną, trudno bowiem za motyw działania uznać wyłącznie ocenę sytuacji z przed prawie wieku, oraz tradycyjnie pozytywny stosunek Francuzów dla Ormian.
W stanowisku tym i działaniu, uderza wszakże jedna niekonsekwencja: jak logicznie i racjonalnie wytłumaczyć, że Turcja jest dysfunkcjonalna dla Europy, ale buduje zarazem efekt synergii dla NATO, stanowiąc jego filar na południowej flance Paktu?
Osobiście niepokoi mnie jeszcze jedna kwestia.
Wyraźnemu ochłodzeniu relacji Turcji z Europą towarzyszy poważny konflikt Turcji z Izraelem. W rezultacie w basenie Morza Śródziemnego pęka jak się wydawało do niedawna solidny kordon sanitarny świata Zachodu wobec wojowniczego islamu. Kto skorzysta na tych animozjach? Oby nie sprawdził się pesymistyczny, czarny scenariusz: rezerwa wobec Turcji, póki co kraju islamskiego którego laickość gwarantuje armia, doprowadzi do upadku sił umiarkowanych w Turcji na drodze legalnych wyborców. Władzę przejmą w tym kraju w efekcie końcowym ugrupowania wyznaniowe, których celem będzie odejście od wizji państwa Mustafy Kemala Ataturka. Przegrana kemalizmu w Turcji, może dla Europy być śmiertelnym wyzwaniem i zagrożeniem.   
Obawiam się, że radykalne państwa islamskie znają treść przysłowia: nieprzyjaciele naszych nieprzyjaciół są naszymi przyjaciółmi, mogą zatem mieć nie tylko powód do satysfakcji, mogą umiejętnie podsycać te animozje i stymulować urzeczywistnienie fatalnego dla Europy scenariusza.

      
        

środa, 21 grudnia 2011

Dekompozycja, degrengolada czy przebiegunowanie systemu partyjnego?

           Najistotniejszym tematem debaty publicznej wydaje się być dziś na świecie wielokierunkowy kryzys społeczno - ekonomiczny i jego składowe: kryzys finansów publicznych, załamanie systemów zabezpieczeń i ubezpieczeń społecznych, niedomagania i archaizm systemów opieki zdrowotnej, upadek dotychczasowej aksjologii społecznej, wreszcie widoczny - zwłaszcza w Europie - kryzys tożsamości, dysfunkcjonalność demokracji przedstawicielskiej w jej dotychczasowym rozumieniu, jak i napięcia i antagonizmy związane z problematyką światowego przywództwa politycznego.
Waga i potencjalne oraz już zauważalne konsekwencje sygnalizowanych problemów powodują, że naszej uwadze umyka jeszcze jeden istotny element: kryzys i niedomagania systemu politycznego, a zwłaszcza jego kluczowej składowej - systemu partyjnego.
Nie chodzi przy tym wyłącznie o to, że życie polityczne zdominowane zostało przez media, odgrywające rolę kreatorów, recenzentów, a nierzadko i sądów kapturowych nad przywódcami i formacjami politycznymi. Trzeba zresztą oddać sprawiedliwość, że to właśnie media sprawują dziś najpełniejszą, najdalej posuniętą, najbardziej efektywną funkcję kontroli nad władzą publiczną. Dodajmy niech dalej skutecznie pełnią swoje posłanie. Środki masowego przekazu ponoszą też sporą dozę odpowiedzialności i winy za kryzys sztandarowej wartości europejskiej: idei zaangażowanego społeczeństwa obywatelskiego.      
Nie najistotniejsze także jest i to, że życie publiczne podporządkowane zostało normalnym prawom rynku, z nadrzędną rolą marketingu politycznego, szczególnie istotnego w warunkach nadpodaży formacji politycznych, nie różniących się w istocie założeniami programowymi i priorytetami. O pozycji partii w systemie politycznym decyduje nie oferta programowa i afirmowany system wartości, a sprawna kampania wyborcza [w tym także uśmiechnięta twarz lidera, nawet jeżeli nie jest zmącona żadną strategiczną myślą], wymagająca zaangażowania sporych środków finansowych, którymi nie dysponują z natury rzeczy formacje pozaparlamentarne, z uwagi na kształt uregulowań prawnych w zakresie finansowania partii politycznych. Wynalazek Fenicjan - pieniądze, w dzisiejszej demokracji to niestety bardzo istotna bariera wejścia.
Niepokój musi budzić daleko posunięta relatywizacja systemu partyjnego, w aspekcie aksjologii, form organizacyjnych, idei doktrynalno - programowych, wreszcie strategii politycznych. Przeciętny obserwator sceny politycznej traci z wolna orientację w zakresie motywów i determinantów zmian zachowań politycznych całych formacji politycznych i czołowych postaci partii politycznych.   
Ale najbardziej porażające jest to, że można odnieść wrażenie, że dynamizm organizacyjny wewnątrz systemu partyjnego ma pozorny charakter, jest wyraźnie sztucznie stymulowany i podsycany, będąc podporządkowany przy tym interesom oligarchii partyjnych. Wielu polityków deklaruje budowę "prawdziwej prawicy", "wrażliwej i odpowiedzialnej społecznie lewicy", "zaangażowanego politycznie centrum", 'partii patriotów", "formacji prawdziwych Polaków", brak natomiast bliższej charakterystyki zakresu pojęciowego tych terminów.
Tytułem przykładu, we Francji wiadomo, że lewica jest zawsze bardziej laicka, stanowczo bardziej pro - europejska, postrzegająca państwo jaka gwaranta sprawiedliwości społecznej, ale nie egalitaryzmu. Prawica zaś podkreśla rolę wolności obywatelskich, tradycyjnych wartości, wyraźnie bardziej preferując - niż środowiska lewicy - klasycznie pojmowane interesy i wartości narodowe.
W polskim systemie partyjnym panuje absolutny zamęt doktrynalno - programowy, a rolę osi integracji i artykulacji interesów spełniają etykiety i historyczne reminiscencje oraz kompleksy. To nie jest dobrym prognostykiem na przyszłość. Potrzebny pragmatyzm polityczny, nie może być utożsamiany z poprawnością polityczną, zdradą pryncypiów, ale nie może także oznaczać braku fundamentalnych wartości i strategii programowej.
Jedną z opcji zagrożeń cywilizacyjnych naszej egzystencji jest wcale nie hipotetyczna wizja przebiegunowania Ziemi, wobec której - gdyby się ziściła - jesteśmy całkowicie bezbronni. To poczucie bezradności nie dotyczy jednak naszego życia publicznego, kształtu systemu partyjnego. Wobec tych, którzy usiłują zatrzeć możliwość identyfikacji prawicy - lewicy - centrum, tych którzy unikają jasnej prezentacji swojej aksjologii i strategii, tych którzy świadomie zmierzają do zastąpienia rzetelnego dyskursu politycznego tematami zastępczymi, mamy remedium. Nie zmieni tego konieczność być może innej dziś niż jeszcze 20 lat temu konotacji lewicowości i prawicowości. Owym panaceum jest możliwość i prawo zmian preferencji politycznych, a w ich konsekwencji zachowań wyborczych. Jest nim kartka wyborcza. Jestem przekonany, że w polskiej polityce nadchodzi nie tylko czas generacyjnych zmian, nadchodzi czas pożegnań i trwałych rozstań, nie ze względu na osiągnięty wiek głównych graczy, ale wyczerpanie kredytu społecznego zaufania i przekroczenie niewidocznej, acz społecznie odczuwalnej jako poważny dyskomfort granicy śmieszności.
Jeżeli nie zaangażujemy się w demokratyczny proces porządkowania polskiej sceny politycznej, do głosu mogą dojść radykalizmy, zwłaszcza zaś wspominani już w jednym ze wcześniejszych postów Demprofani - Ci którzy wykorzystają procedury demokratyczne do realizacji celów niekoniecznie zgodnych z dobrze pojętym interesem ogólnospołecznym. To nie jest groźba. To przestroga.          



wtorek, 20 grudnia 2011

Preferencje zakupowe Francuzów - znak czasu?

           Dziennik "Le Monde" publikuje na redakcyjnych stronach internetowych [www.lemonde.fr/a-la-une/sondages/3208.html.] ciekawe wyniki sondażu zakończonego 19-go grudnia br, dotyczącego preferencji i zachowań zakupowych Francuzów.
Ankietowani na pytanie o preferencje i kryteria zakupowe, aż w 65,6% odpowiedzieli, że kupują produkty wytworzone przez firmy zagraniczne we Francji, a dla 4,8% respondentów istotnym jest, aby były to produkty wyprodukowane przez firmy francuskie, nawet jeżeli wytworzone zostały poza Francją.
Jedynie dla niespełna 1/4 uczestników sondażu [24,7%], kryterium statusu narodowego/właścicielskiego producenta/dostawcy nie ma znaczenia.
To ciekawe i symptomatyczne wyniki. Aż 70% pytanych, czyli 7 na 10 -ciu Francuzów, kieruje się - dokonując zakupy rozmaitych dóbr - preferencją narodową w decyzjach zakupowych.
Jak to interpretować?
Przede wszystkim dowodzi to, że konsumenci francuscy także w przyzwyczajeniach i decyzjach zakupowych, w coraz większym zakresie zachowują szczególną dbałość o interesy narodowe, sprzyjając firmom dającym im pracę we Francji, bądź podmiotom o francuskim rodowodzie. To racjonalne zachowanie jest potwierdzeniem rosnącej roli interesu narodowego w świadomości Francuzów, także w aspekcie kształtowania szeroko rozumianego popytu.
Ewolucja nastrojów społeczeństwa francuskiego w kierunku postaw nacjonalistycznych, zmierzających do ochrony i preferencji interesu narodowego, znajdująca także potwierdzenie w  tym sondażu nie dziwi. To stały trend wynikający z coraz większego strachu, apatii, lęku przed przyszłością, bezradności, emocji umiejętnie wykorzystywanych i podsycanych przez zwolenników dominacji francuskich interesów narodowych.
Symptomatyczna jest inna korelacja: sprzeczność między europejską retoryką klasy rządzącej, a preferencjami Francuzów, co musi rodzić pytanie nie tyle o szczerość intencji elity politycznej, co o stopień poparcia społecznego, rzeczywiste odzwierciedlenie wyraźnie artykułowanych interesów społecznych we francuskiej polityce.
Zasadną wydaje się być obawa o "odwrócenie" Francuzów od idei jedności i solidarności europejskiej. Wyraźne przesunięcie nastrojów w kierunku aprecjacji nacjonalizmu, tęsknota za walutą narodową, preferencje zakupowe w kontekście zbliżających się we Francji kluczowych wyborów prezydenckich, wszystko to choć znajduje racjonalne uzasadnienie nie może nastrajać optymistycznie.
Na marginesie ciekawe jakie byłyby wyniki analogicznych badań w Polsce. Czy polski konsument ma w ogóle takie wątpliwości, czy raczej o jego zachowaniach decyduje wyłącznie kryterium dochodowe, pozostający w dyspozycji wątły dochód rozporządzalny? Z tendencji rynkowych, lawinowego rozwoju prywatnych marek i rangi sklepów dyskontowych można zasadnie wnioskować, że dla polskiego konsumenta dominującym kryterium zakupowym jest i pewnie długo jeszcze pozostanie cena. Nasz specyficzny kosmopolityzm w tej dziedzinie jest równie zasadny jak francuski nacjonalizm.          

piątek, 16 grudnia 2011

Wyrok dla J. Chirac'a - czy to mogłoby się zdarzyć w Polsce?

            Jacques Chirac, to czołowy polityk francuskiej prawicy, który przez prawie dwie dekady odgrywał kluczową rolę na francuskiej scenie politycznej, piastując między innymi przez dwie kolejne kadencje urząd Prezydenta Republiki, a przedtem dwukrotnie stanowiska Premiera rządu.
Właśnie został zakończony jego długoletni proces sądowy, w którym zarzucano mu stworzenie fikcyjnych miejsc pracy podczas sprawowania przez niego urzędu mera Paryża dla 20 pracobiorców, którymi byli reprezentanci prywatnych i politycznych przyjaciół jego lub jego otoczenia. Czyny te - zdefiniowane w sentencji wyroku jako nadużycie zaufania publicznego przez urzędnika państwowego zobligowanego do należytej staranności o powierzone mienie, zwłaszcza zaś o racjonalne gospodarowanie środkami finansowymi - zdaniem ławy sędziowskiej zaskutkowały zbędnymi wydatkami w wysokości co najmniej 1, 4 mln Euro. 
J. Chirac nie przyznał się do zarzucanych mu czynów, ale nie to moim zdaniem w tej sprawie jest najważniejsze. Nie wyrok [dwa lata pozbawienia wolności w zawieszeniu, zobowiązanie do częściowego naprawienia szkody] jest w tej sprawie najistotniejszy. Nie mnie też osądzać, czy J. Chirac istotnie dopuścił się zarzucanych mu czynów i z jakich pobudek, czy tylko nadmiernie zaufał swoim podwładnym. O wiele ważniejsza jest reakcja samego oskarżonego i jego obozu politycznego.
Sędziwy już i poważnie schorowany eks - Prezydent, z własnych, prywatnych środków przeznaczył 500 tysięcy Euro na pokrycie strat Paryża z tytułu opisywanego procederu. Także formacja polityczna Prezydenta - Unia na Rzecz Ruchu Ludowego, z partyjnej kasy zadeklarowała pokrycie reszt strat, aby uniknąć formalnego pozwu miasta, zarządzanego dziś przez socjalistów. To jest prawdziwa odpowiedzialność karna, polityczna i finansowa za minimum brak właściwego nadzoru nad prawidłową gospodarką publicznymi pieniędzmi, za minimum tolerowanie przejawów kumoterstwa, koterii, nepotyzmu, a w konsekwencji korupcji. To także wyraz dojrzałości politycznej i świadomości pejoratywnego charakteru afery, nie tylko w wymiarze karnym, wizerunkowo - reputacyjnym, ale moralno - etycznym.
W tym kontekście zasadnym wydaje się pytanie czy takie zachowanie, takie podejście elit politycznych byłoby możliwe w Polsce, czy poczucie odpowiedzialności za nawet brak właściwego nadzoru politycznego i takiej kontroli nad działalnością podwładnych sięgałoby w Polsce tak daleko jak we Francji? 
Praktyka polityczna w Polsce na rożnych szczeblach władzy skłania niestety do pesymizmu w tej sprawie. O wcale nie incydentalnych przypadkach korupcji, nepotyzmu, kumoterstwa przy naborze na stanowiska urzędnicze lub stanowiska w spółkach Skarbu Państwa, polskie media informują po wielekroć. O zachowaniu zbliżonym do zachowania J., Chiraca i jego politycznych aliantów, o dosłownym - także w wymiarze finansowym - rozumieniu swojej odpowiedzialności i obowiązku naprawienia szkody, o powinnościach w tym zakresie i faktycznych zachowaniach w odniesieniu do polityków jeszcze w Polsce nie słyszałem. Może jednak doczekam dni, kiedy usłyszę?