Kryzys finansowy obecnej dekady, nasilający się szczególnie obecnie po obniżeniu ratingu wiarygodności kredytowej USA, potęgowany kryzysem strefy Euro, znajdujący swój formalny wyraz między innymi w gwałtownej aprecjacji złota, lawinowym spadku indeksów giełdowych, ucieczce do walut względnie bezpiecznych [przede wszystkich franka szwajcarskiego - CHF], skłania przedstawicieli wielu środowisk do formułowania katastroficznych wizji.
W Polsce wymiar dramatu społecznego, z pogranicza histerii, przyjmuje wartość CHF, z uwagi na rolę tej waluty na polskim rynku kredytowym, głównie kredytów hipotecznych.
Czy reakcje te są zasadne?
Przede wszystkim - w wymiarze krajowym - obecne doświadczenie winno skłaniać potencjalnych kredytobiorców do bardziej racjonalnych zachowań, do refleksji nad celowością partycypacji w zorganizowanej spekulacji [za taką traktuję zaciąganie kredytów w walutach obcych], a przede wszystkim do bardziej wyważonych decyzji strategicznych, wśród których jednym z kanonów jest zaciąganie zobowiązań wyłącznie w walucie, w której uzyskuje się przychody.
Przez lata relatywnie "słabego franka", kredytobiorcy osiągali dodatkowe korzyści [pytanie czy zasłużone?], z tego tytułu. Dziś przychodzi wykupić ten weksel i - jakkolwiek źle by to nie zabrzmiało - państwo nie powinno interweniować w tej sprawie. Decyzje kredytowe były odpowiedzialnymi decyzjami tych, którzy te kredyty zaciągali, i to oni - nie zbiorowość [czytaj podatnik] - muszą niestety ponosić konsekwencje tych decyzji. W innym przypadku pokrzywdzeni są Ci, którzy zaciągali kredyty w złotych, płacąc istotnie wyższe oprocentowanie. Czy ktoś im to zrekompensuje? Odpowiedz jest oczywista.
Obecny kryzys winien także uruchomić mechanizm racjonalnych decyzji w obszarze kształtu szeroko pojętej konsumpcji, rozdętej przez ostatnie lata ponad wszelką miarę. Nie może być tak, że wszyscy mają domy o wysokim standardzie, dobrze wyposażone, nowe samochody, korzystają pełnymi garściami z życia. To przeczy wszelkiej logice, nie tylko w ekonomicznym aspekcie. Nie można - jako grupy społeczne - strategii całego życia opierać na odraczaniu regulowania zobowiązań i przyspieszania procesu konsumpcji. To po prostu całkowicie irracjonalne zachowanie.
W wymiarze globalnym, poza dyskusjami o nieuchronnych zmianach zachodzących na gospodarczej mapie świata, konieczne jest pytanie kto zarabia na obecnym kryzysie, a kto na nim traci. Spekulacje na dolarze amerykańskim są jakby łudząco podobne do analogicznych działań, którym swego czasu był poddany brytyjski funt. świat zna źródła i autora tej destabilizacji [1992 r. - Georges Soros]. Czy obecnie mamy do czynienia z próbą powtórki tego scenaruisza?
W końcu warto się zastanowić, czy aby Noam Chomsky, jeden z liderów ruchu Alterglobalistów nie miał chociaż części racji twierdząc, że mówienie współcześnie o liberalnym rynku, w sytuacji jego całkowitego zdominowania przez ponadnarodowe korporacje jest utopią. Korporacje bowiem - jego zdaniem - w istocie swojej są organizacjami totalitarnymi?
A może warto powrócić do koncepcji laureata Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii [1981], James'a Tobin' a [1918 - 2002], który postulował wprowadzenie podatku od spekulacji walutowych, jako nie generujących żadnej wartości we właściwym tego słowa znaczeniu?
Może nadszedł czas, aby poza permanentnym analizowaniem naszego konta w biurze maklerskim, stanu środków w OFE, rozważaniem kolejnych podróży zagranicznych i zakupów inwestycyjnych [o konsumpcyjnym wszakże charakterze: nowy dom, nowy samochód etc], zastanowić się po co my to wszystko robimy, kto na tym zyskuje, kto za to zapłaci i dlaczego nasze dzieci i wnuki. Może warto?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz