niedziela, 25 listopada 2018

"Żółte kamizelki" pokazują czerwoną kartkę?

     Francja, jest w ostatnich dniach areną gwałtownych protestów społecznych, w związku z rządowymi planami podniesienia akcyzy na paliwa, od stycznia 2019 roku (akcyza na benzynę ma wzrosnąć o 15%, na ON o 23%), co w oczywisty sposób przeniesie się na cenę końcową paliwa na stacjach benzynowych (dodajmy już i tak koszmarnie drogiego, olej napędowy we Francji podrożał w ciągu ostatnich 12 miesięcy o 23%, przekraczając ostatnio cenę 1,50 Euro za litr). Plany te co zrozumiałe, spotkały się z protestami kierowców, którzy na czas protestów ubierają obowiązkowe we Francji na wyposażeniu samochodu żółte kamizelki, stąd taka konotacja uczestników akcji.
Rzecz jasna wystąpienia społeczne przyjęły gwałtowną formę, co uruchomiło natychmiast proces etykietyzacji protestów, które rzekomo sprowokowała prawica narodowa (Front Narodowy Marine Le Pen).
Niezależnie od prawdziwych intencji rządzących, którzy podwyżki uzasadniają kwestią dbałości o środowisko naturalne, przedstawiając je jako instrument walki o zmiany preferencji w tym zakresie, zwłaszcza z użytkownikami silników diesla. Nie rozstrzygając, kto politycznie jest moderatorem obecnej fali niepokojów, a kto ich beneficjentem, decydentom i komentatorom umyka się zdaje istota problemu.
Na dziś Francuz  - ale zawężanie tego problemu do granic narodowych, wydaje się być błędne - po raz kolejny daje wyraz swojej frustracji kierunkiem zmian i brakiem szeroko pojętych, życiowych perspektyw.
Triumf globalizacji/mondializacji, oznacza zarazem koniec społeczeństwa jakie dotąd znaliśmy, z jego aksjologią, atrybutami. Do niedawna, pracownik najemny sądził, że rząd narodowy jest władny czynić wszystko, a polityczna lewica, zapewni kontrolę nad interesami pracowników najemnych. Etatyzacja wszystkiego co możliwe z jednej strony, z drugiej zaś pragmatyzm polityczny lewicy, jej udział w szeroko pojętych fruktach etatyzacji, na tle nieuchronności globalizacji  i osadzony w jej realiach spowodował, że europejski pracownik najemny stracił obiektywnego reprezentanta, czując się coraz cześciej mięsem armatnim, na wojnie wyborczej politycznych elit. Skoro tak, skoro dotychczasowa polityczna organizacja i reprezentacja/emanacja tej grupy społecznej stała się dysfunkcjonalną (miarą tego gasnące poparcie dla tradycyjnej lewicy w "Starej Europie"), rolę animatora, organizatora i wyraziciela interesów pracowników najemnych, przejmują formacje skrajne, lub dochodzi do mniej czy bardziej udanych prób samoorganizacji, czego dowodem aktywność i cele "żółtych kamizelek".
Europa Zachodnia, a szerzej europejska demokracja, stają dziś przed determinizmem utrzymania poziomu życia obywateli, co z wielu powodów (choćby wydłużenia długości życia, kosztów procedur medycznych, mitu państwa dobrobytu, wzrostów kosztów bezpieczeństwa etc.), wymaga coraz większych nakładów, czytaj obciążeń podatkowych, w celu wygenerowania środków na obiektywnie coraz droższe państwo. Z drugiej zaś strony, powszechne i skądinąd zrozumiałe jest społeczne oczekiwanie status quo w aspekcie poziomu i jakości życia, wyrażane w czasie drastycznego spadku konkurencyjności europejskiej gospodarki, na tle współczesnych liderów kosztowych (głównie, choć nie tylko Chin). Prawie każdy Europejczyk chce dziś kupować tanio, co oznacza przenoszenie aktywności gospodarczej do wspomnianych liderów kosztowych, co leży zresztą w interesie zorientowanego wyłącznie na zysk wielkiego kapitału, spotykając się z jego blankietową aprobatą, a jednocześnie prawie każdy wspomniany Europejczyk, oczekuje zachowania własnej siły nabywczej oraz przywilejów, zwłaszcza o socjalnym charakterze. Co istotne, narodowe państwo, dysponuje coraz bardziej iluzorycznymi atrybutami, pozwalającymi na działania korygujące w przedmiotowej sprawie.
Rozwiązanie tej kwadratury koła, obiecuje każda nowa, aspirująca siła polityczna, w każdej elekcji, na etapie zabiegania o wyborcze poparcie. Po wyborcza rzeczywistość, stan finansów publicznych, a czasami po prostu rachunek powoduje, że obietnice stają się iluzją, a w konsekwencji pojawia się dramatycznie rażąca kwestia wiarygodności władzy politycznej, która - jakże często - składa obietnice bez pokrycia, co jedynie nakręca społeczną frustrację. Rozwiązaniem byłoby z pewnością samoograniczenie obietnic, tylko że bez nich nie da się wygrać wyborów i, a najlepiej jednocześnie, ograniczenie kosztownych przywilejów, to jednak z kolei stanowiłoby uderzenie w bazę wyborczą i skończyłoby się z pewnością elekcyjną klęską.
Co zatem robić?
Edukować, uświadamiać społeczeństwo i mniej obiecywać, recepta zdaje się prosta, tylko kto to zrobi? Ci, którzy z polityki żyją, dla których polityka jest zawodem? Wątpię. A jakie będzie stanowisko marketingowców, rozbudowujących coraz to nowe, coraz częściej nikomu nie potrzebne i całkowicie nieprzydatne potrzeby? Czy jako społeczeństwo możemy egzystować świadomie i szczęśliwie? Czy jesteśmy gotowi na świadome samoograniczenie?    
     
    
   

2 komentarze:

  1. Demokrację uzdrowiłoby wprowadzenie referenadalnego systemu rodem z Szwajcarii, JOWy możliwością referendum odwoławczego i administracja prezydencka rodem z USA możliwością referendum odwoławczego.

    OdpowiedzUsuń
  2. Coś w tym rozwiazaniu jest. Przypominam tylko - czego dowodem referendum w sprawie gwarancji minimalnego dochodu rozporządzalnego, że Szwajcarzy sa racjonali i świadomi. Pozdrawiam serdecznie!!!

    OdpowiedzUsuń