sobota, 8 września 2012

Dlaczego możemy odwołać burmistrza, a nie możemy odwołać parlamentu?

Życie polityczne współczesnych społeczeństw demokratycznych przebiega wedle reguł zależnych i wyznaczanych przez obowiązujący porządek prawny. To oczywiste. Zarazem jednak stopień dominacji partii politycznych w życiu publicznym, wzmacniany przez rozwiązania prawne dotyczące kształtu ordynacji wyborczej i zasad finansowania partii powoduje, że rola społeczeństw i jednostek sprowadzana jest coraz bardziej - jako konsekwencja dominującego klientelizmu i prymatu marketingu politycznego - do wyłącznie biernego, mimowolnego obserwowania poczynań polityków, z antraktem na kampanię wyborczą.
Jedną z ciekawych, a zarazem skutecznych form dowartościowania roli społeczeństwa w polityce, praktycznym przejawem większego upodmiotowienia, środkiem jego aktywizacji, są instytucje demokracji bezpośredniej [plebiscyty i referenda], której dobitnym, a jednocześnie efektywnym symbolem jest współczesna Szwajcaria.
Kwestia rzeczywistej kontroli politycznej społeczeństwa nad działaniem władzy politycznej powraca ze zdwojoną siłą w czasach kryzysowych, lub w okolicznościach nadzwyczajnych [szeroko pojęte afery,  demoralizacja władzy, odejście parlamentarnej reprezentacji partii politycznych od głoszonych zasad programowych etc.]. 
Powstaje zasadnicze, strategiczne pytanie o to, co może zrobić najwyższy suweren: naród, w sytuacji niezadowolenia z jakości rządzenia i stanowienia prawa przez wybranych legalnie i demokratycznie swoich reprezentantów? 
Najłatwiejsza i najprostsza, a zarazem brutalna odpowiedź w aktualnych realiach brzmi: demokratycznie nic nie może, może czekać do następnych wyborów.
Polski system prawny - by poprzestać na rodzimym gruncie - przewiduje i dopuszcza co prawda instytucję referendum, jego wynik, mimo wysokiego cenzusu ważności [50% frekwencja] nie jest jednak obligatoryjny, a jedynie opiniotwórczy dla decydentów i jego tematem - z mocy prawa - nie może być odwołanie najwyższych władz.
W polskim porządku konstytucyjnym, jest też miejsce dla inicjatywy ustawodawczej obywateli [warunkiem koniecznym 100 tys. podpisów], której przedmiotem również nie może być odwołanie najwyższych władz. Więcej, to Sejm decyduje czy nadać bieg inicjatywie ustawodawczej, mimo że jest zgłoszona przez wymagane gremium obywatelskie. Trudno zatem, aby w istniejących realiach był on sędzią we własnej sprawie.
Sejm może co prawda wspaniałomyślnie skrócić swoją kadencję, wymaga to jednak poparcia tej idei przez 2/3 stanu osobowego parlamentu, tj. 307 posłów. 
Skoro jednak ustawodawca przewidział tryb i zasady odwołania organów samorządowych, oraz wójtów gmin, burmistrzów i prezydentów miast, dlaczego nie przewidziano w konstytucji ścieżki odwołania Sejmu, Senatu i Prezydenta RP? Dlaczego nie przewidziano instytucji referendum w odniesieniu do tej problematyki, z wysokimi co prawda wymogami, ale jednak prawnie i praktycznie dostępnego? 
Dlaczego dla przykładu nie uznano, że prawo wystąpienia z inicjatywą w tym zakresie przysługuje minimum 20% reprezentacji posiadających czynne prawo wyborcze [w warunkach polskich czynne prawo wyborcze przysługuje ponad 16,8 mln obywateli, zatem wymagane minimum wynosiłoby 3,36 mln], a dla ważności referendum potrzebna jest 50% frekwencja? 
Dlaczego nie przyznano prawa do wystąpienia z wnioskiem o referendum grupie obywateli [np. minimum 500 tys.], ogólnopolskiej strukturze partyjnej reprezentowanej w parlamencie, lub ogólnopolskiej organizacji posiadającej osobowość prawną? Oczywiście wnioskodawcy na własny koszt i własnym staraniem, musieliby uzyskać wspomniane przykładowo ponad 3,3 mln podpisów, jako warunek sine qua non uruchomienia samej procedury.   
Kwestia ta nie jest wyłącznie teoretyzowaniem. Nie jest także praktycznym dowodem dążenia do anarchizacji życia publicznego. Wprost przeciwnie, wydaje się, że jest to przejaw autentycznej troski o dobro wspólne, bez względu na polityczne mody i opcje polityczne sprawujące aktualnie władzę, z wykluczeniem wszelkiego koniunkturalizmu.
Każda władza może zawieść zaufanie wyborcze, zarazem jednak brak prawnie dopuszczalnej drogi jej zmiany, otwiera pole dla radykalizmów. Świadomość rządzących, że społeczeństwo posiada realne instrumenty wypowiedzenia zaufania władzy i domagania się jej zmiany na drodze ponownych, demokratycznych wyborów, zmniejszałaby zapewne komfort rządzenia, a w konsekwencji sprzyjała szeroko pojętej optymalizacji. Może instytucjonalizacja omawianych rozwiązań przyczyniłaby się do wzrostu zainteresowania polityką, znacząco większej aktywności obywatelskiej, wpłynęłaby zbawiennie i pozytywnie na kulejącą powszechnie frekwencję wyborczą?  
Dodajmy, że poruszana kwestia nie dotyczy bynajmniej wyłącznie Polski, jest dziś uniwersalnym wyzwaniem społeczeństw demokratycznych. Czy i w tej sprawie nie warto zbudować ponadpartyjnego consensusu? 
            

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz