piątek, 30 grudnia 2011

2012 rok - to nie koniec świata, a bolesny koniec baśni

           Z dużą dozą prawdopodobieństwa wieszczony przez niektórych koniec świata przed Wigilią 2012 roku, okaże się na szczęście jedynie kolejnym przejawem nieuzasadnionej histerii. Dla szukających poparcia tej informacji w faktach, przypominam o ostatnich ustaleniach odnośnie kalendarza Majów [dla których data 21.12.2012 nie miała wcale istotnego znaczenia]. Przywołać także trzeba o wiele bliższego nam Nostradamusa, który koniec świata sytuuje w czasie minimum 4 tys. lat później [patrz post Wybitni Francuzi: Nostradamus. 31.10.2011].
Mówiąc to konieczne jest zastrzeżenie, że koniec świata może nastąpić niemal codziennie na skutek przypadku, ale i świadomego wyboru szaleńców politycznych i ideologicznych, mając na względzie choćby posiadane prze nich arsenały broni masowego rażenia, jak i wyznawane przez nich wartości..
Zbliżający się 2012 rok, będzie jednak wyjątkowy i przełomowy z wielu innych, bardziej przyziemnych niż koniec świata powodów:
Po pierwsze, będzie to w Polsce symboliczny koniec ekonomii wirtualnej wartości i rozpasanej konsumpcji niektórych grup społecznych. Oficjalna propaganda sukcesu, w zestawieniu z ryczącą już rzeczywistością ekonomiczną zmusi wielu, zwłaszcza młodych ludzi, zadłużonych z powodu wybujałych ambicji i potrzeb konsumpcyjnych do stwierdzenia, że dobrze to już póki co było. Konsekwencją będzie radykalny spadek popytu wewnętrznego, którego nie zrekompensuje w wymiarze globalnym ani wielkość szarej strefy [dodajmy stale rosnąca], ani transfery środków finansowych Polaków zatrudnionych za granicą, ani wreszcie środki pomocowe z U.E.
W 1980 roku Janos Kornai napisał słynną książkę pod tytułem "Economics of Shortage" [polskie wydanie: "Niedobór w gospodarce". PWE. Warszawa. 1985; na marginesie, ówczesna cenzura nie zaakceptowała właściwego tytułu" "Ekonomia braków"] której zasadnicza teza sprowadza się do stwierdzenia, że cechą charakterystyczną gospodarki socjalistycznej był chroniczny niedobór. W aktualnej rzeczywistości, przy próbie jej parametryzacji, należałoby raczej mówić o niedoborze zdrowego rozsądku w zachowaniach i preferencjach konsumentów, braku zbilansowania możliwości i wybujałych ambicji.   
Po drugie, będzie to rok bolesnego, ostatecznego upadku wielu mitów.
Mitu, że każda młoda rodzina potrzebuje - nie co zrozumiałe - małego, własnego mieszkania, ale wygodnego prestiżowego lokum, najchętniej domu jednorodzinnego zakupionego w lwiej części na kredyt, którego wysokość dostosowana jest do czasu prosperity gospodarczej z założeniem, że wartość nieruchomości stale rośnie.
Mitu, że w nasze życie zawodowe wpisany jest wyłącznie awans zawodowy i towarzyszący mu wzrost wynagrodzenia.
Wreszcie mitu, że wykształcenie wyższe, uzupełnione studiami MBA jest przepustką w dostatnie życie.
Po trzecie, będzie to czas nasilającego się kryzysu demokracji przedstawicielskiej w Polsce. Oczywista dekompozycja systemu partyjnego zachodząca na naszych oczach, nie wyczerpuje rzecz jasna znamion tego kryzysu. O wiele poważniejszą sprawą jest konieczność wdrożenia fundamentalnych reform, dla których brak społecznego consensusu, bo reformy oznaczają wymierne koszty, a tu leży granica domniemanego porozumienia. Kluczowe pytanie na 2012 rok i lata następne, to pytanie o zakres reform, oraz kwestia kto poniesie ich ciężary, a precyzyjnej kogo obciążą szeroko pojęte finansowe konsekwencje niezbędnych zmian.
Klasa polityczna afirmuje stale potrzebę reform, ale daleka jest od dania osobistego przykładu, zaczynania procesu racjonalizacji i optymalizowania wydatków od siebie. Ostatnie komunikaty i decyzje nie pozostawiają niestety złudzeń w tej materii.
Sfera budżetowa i reprezentanci szeroko pojętych służb mundurowych, oraz aparatu przymusu, nie chcą również ponosić kosztów, podnosząc świadomie argument praw nabytych. 
Wieś nie chce partycypować w kosztach przemian, odwołując się do solidaryzmu i zapóźnień rozwojowych.
Relikty "starej" klasy robotniczej wyrażając swój sprzeciw, poza argumentami merytorycznymi, wykorzystują postanowienia archaicznej na dziś w swym kształcie Ustawy o związkach zawodowych, dla zakonserwowania swoich praw i przywilejów.
Rządzenie nie jest zarządzaniem, ani praktycznym wyrazem polityki miłosierdzia, zwłaszcza w tych trudnych czasach. Jest niemożliwe bez posiadania jasnej strategii, wizji i determinacji, ze świadomością być może konieczności uregulowania politycznego rachunku za te działania w postaci przegranych, kolejnych wyborów parlamentarnych, a w konsekwencji konieczności oddania władzy. W rezultacie to od władzy politycznej - mającej mandat wyborczy - należałoby oczekiwać większej odwagi, moderowania niezbędnych zmian ze stałą rzecz jasna troską o minimalizowanie kosztów społecznych, z zachowaniem zasad sprawiedliwości społecznej. Przykrą, ale niestety uzasadnioną jest konstatacja, że póki co elity polityczne pochłonięte są zupełnie innymi priorytetami, co może generować bardzo niekorzystne, wielowymiarowe konsekwencje, spowodować fatalne skutki, do niekontrolowanego wybuchu społecznego niezadowolenia włącznie. 
Niestety wrodzona nam skłonność do anarchizacji życia publicznego, ciągle żywe reminiscencje Rzeczpospolitej Szlacheckiej, z wspomnieniem liberum veto, dominujące partykularyzmy powodują, że wbrew publicznym deklaracjom, nie jesteśmy w stanie zdaje się także w wymiarze jednostkowym - bez zagrożenia zewnętrznego - myśleć i działać w kategoriach dobra wspólnego. Są nawet tacy, którzy widzą w tym piętno słów Bismarck'a: "dla Polaków największą karą, będzie dać się im samym rządzić". Oby zatem nie znalazły zastosowania oceny naszego charakteru narodowego dokonane swego czasu przez Ignacego Krasickiego [na marginesie arcybiskupa Gniezna w latach 1795 - 1801, a przedtem przez prawie 30 lat biskupa warmińskiego, prominentni przedstawiciele kleru zatem nie zawsze musza mieć etykietę konserwatystów], w tym zwłaszcza konstatacje z bajki "Przyjaciele":

                          "[...] Gdy więc wszystkiego sposoby ratunku upadły,
                                  wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły [...]"

Nowy Rok nieuchronnie kończy zatem czas błogiej wiary, że wszystko się samo ułoży. Baśń o kraju szczęśliwości, niezmąconej wyspie szczęścia na oceanie problemów, kraju predystynowanym do odegrania szczególnej roli w Europie i świecie kończy się bez happy endu. Nie mogło zresztą być inaczej.
Nadchodzi czas trudnych politycznych decyzji, odpowiedzialnych działań i rozlicznych wyborów, czas bezwzględnej konieczności myślenia kategorią dobra wspólnego. Oby wszystkim starczyło wyobraźni, determinacji i świadomości odpowiedzialności, za wspólne dziś, ale i jutro. 

Pomyślności i szeroko pojętego racjonalizmu, oraz rozsądku w Nowym 2012 Roku!         

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz